Dżakarta

4 grudnia 2008, godzina 21:06 czasu miejscowego (15:06 w Polsce). Pierwsza część naszej podróży dobiegnie wreszcie końca po tym, jak niedługo padniemy do przygotowanych dla nas łóżek. 6300 mil na wschód od Rzymu. Jeszcze dalej od domu w Polsce. Dwadzieścia kilka godzin podróży – w tym 16 samego lotu, by trafić do Indonezji, kraju na wschodnim krańcu Azji. Jeśli ktoś mówi, że świat jest mały, to chyba nie miał okazji odbycia zbyt wielu takich maratonów.
 
O podróży pisała już Sali.
Tak natomiast wyglądały nasze pierwsze chwile w Dżakarcie:

 
jakarta1 Wsiadamy do prywatnego autobusiku naszych gospodyń. Siostry zarówno pod względem fizycznym, jak i behawioralnym przypominają Anę Florindę. Przez cały czas roześmiane od ucha do ucha, nieustannie zadające pytania… Jak spędzaliśmy czas w Rzymie? Jak wyglądał nasz lot? Jak radzimy sobie z Tetum? Uznaję to za dobrą monetę w perspektywie naszych przyszłych relacji z timorejską ludnością. Co prawda jedna osoba może stanowić wyjątek, ale trzy niemal identyczne każą nam już wierzyć w regułę o miłej aparycji ogółu tamtejszego społeczeństwa.
 Od lotniska do domu dzieli nas godzina drogi (jeśli dobrze pójdzie i miasto nie będzie akurat zakorkowane). Dzięki temu już na wstępie mamy szansę podejrzenia toczącego się tutaj życia. Ruszając chwytamy się mocno czego tylko możemy, bo kierowca od pierwszego przygazowania nie ukrywa, że ma ambicje królować na drogach. Spowite w ciemnościach ulice, oświetlane jedynie reflektorami przejeżdżających samochodów starają się ukryć swój rzeczywisty wizerunek, przynosząc mi w pierwszej myśli porównanie z Polską. Prawdą jest, że niektóre z budowli przypominają swą architekturą budownictwo PRLu. Typowe dla naszej rodzimej administracji długie, barakowe budynki mieszają się tu jednak ze stylem stricte portugalskim – co oczywiste ze względu na kolonializm – a także z wszechobecnymi straganami, straganikami i zwykłymi kartonami zbitymi w pudła, które za coś na kształt powyższych uchodzić co najwyżej by chciały.  Chociaż zmrok zapadł już dawno, dobrze widać, że nie jest to najczystsze miejsce na ziemi. Wokół pobocza walają się porozbijane butelki, zgniłe, fermentujące resztki owoców i warzyw, tysiące śmieci. W miarę zbliżania się do miasta, w blasku migocących neonów i latarń widać to wyraźniej. Ruch gęstnieje. Wymuszające pierwszeństwo samochody, krzyki kierowców i przeeeciągłe otrąbianie przynoszą mi skojarzenie z Italią. Gdybym przybył tu skądinąd, byłbym pewnie w poważnym szoku. Rzym posłużył jednak solidną praktyką w temacie.

O, widzę, że macie tu Carrefour – chociaż wolałbym poobserwować otoczenie w milczeniu, staram się mówić cokolwiek, żeby pozostawać w kontakcie z siostrzyczkami. W chwilach ciszy wiercą się i robią zabawne miny, najwyraźniej czując niezbyt pewnie. Uważają, że wypada zabawić gości za wszelką cenę, więc od czasu do czasu pomagam im trochę, podrzucając przychodzące na myśl hasła. 
U was w Polandii też jest? To niespodzianka! – siostra Filomena wygląda na szczerze zdziwioną.
No to możecie się czuć jak w domu – dodaje Joselina.
KFC – wskazuję. – Też mamy
Po prawej mijamy budynek stylizowany na młyn. Tradycyjna niderlandzka architektura bije po oczach w środku Azji.
Bardzo dobre jedzenie. To Holland Bakery – rzuca siostra
Może być, ale w Poland Bakery lepsze – odpowiadam.
Filigranowe kobietki śmieją się i kiwają z uznaniem. Skoro rozumieją moje żarty (nawet te średniego pułapu) to znaczy, że rzeczywiście jestem w domu!
A tam, po prawej Makro. Często jeździmy tam na zakupy. Jest taniej, bo kupuje się hurt… – zaczyna Joselina.
…Wiem, siostro, wiem – dopowiadam z uśmiechem.
Jesteś pierwszy raz w życiu w miejscu oddalonym o wieeele tysiecy kilometrów od twojego domu. Myślisz sobie: „Kosmos!” Oto tutaj ludzie inaczej myślą, inaczej mówią, inaczej wyglądają, inaczej wyrażają swoje emocje i inaczej reagują na wszystko, co dzieje się wokół. A po krótkiej chwili złudzenia uświadamiasz sobie, że nawet zakupy robicie w tym samym miejscu. Ciekawe, łączące, jednoczące… i smutne.
 
 Droga do konwentu biegnie obrzeżami centrum. Daje to okazję chociaż pobieżnej obserwacji życia miejscowych. Rejestracji przeglądu scenek wyrwanych z kontekstu, ale niezapomnianych i najważniejszych ze względu na miejsce i czas, w których przyszło im się wydarzyć. Tu i teraz, podczas naszych pierwszych chwil w Indonezji. Przejeżdżamy obok straganu, do którego podeszła trójka 12-13 letnich chłopaków. Próbują coś zarobić grając na domowej roboty instrumentach. Właściciel budki przegania ich, a ci śmiejąc się biegną w kolejne miejsce. Obok, na ulicy, samochody nieomal ocierają się o siebie. Jadący na motorku mężczyzna tak nieumiejętnie próbuje ominąć stojący przed nim autobus, że zahacza kierownicą o jego bok i prawie wpada pod koła. Wzdłuż drogi, przed jednym z rozpadających się sklepików stoi tabliczka. Napis na niej, „PS2” przynosi mi na myśl skrót od nazwy popularnej konsoli do gier. Jako, że dostępu do środka przybytku broni tylko siatka przeciw moskitom, mogę dostrzec zebranych w środku mężczyzn. Wszyscy w średnim wieku. Odziani w charakterystyczne tutaj, nieco rozlazłe ubrania. Przyprószone siwizną brody, długie wąsy. Na głowie jednego turban.  Każdy siedząc po turecku, trzyma w dłoniach – a jakże! – joypada do gier, nachylając się w niemalże modlitewnym skupieniu nad 14 calowym telewizorkiem.
 W tle rozkołysane lekkim podmuchem liście palm, migocące światła, krzyczący i gestykulujący ludzie, przemykające psy, rozbrzmiewające dźwięki ulicy… Dżakarta hipnotyzuje tymi widokami. Moje zmęczenie nie tylko nie przytłamsza, ale zdaje się jeszcze potęgować wrażenie. Miasto woła swym niesłyszalnym, ale jednocześnie niezwykle wyraźnym głosem. Wibruje on w naszych umysłach, przesyłając wiadomość w imieniu wszystkich miejsc, które ujrzymy w najbliższym roku: Wreszcie przylecieliście. Wreszcie do mnie wyszliście. Wreszcie mogę was pochłonąć pełnią tego, co w sobie skrywam.
 
 Drogą ciasną i tłoczną, ale stosunkowo solidną dojeżdżamy do skrętu prowadzącego na teren sióstr. Ich dom, ukryty wśród drzew i krzewów robi wrażenie cywilizowanego niemal na równi z europejskimi budynkami. Kierowca hamuje gwałtownie. Po piętnastu sekundach wskazuje gestykulując, że powinniśmy byli wysiąść w czasie, który miłosiernie nam podarował. Dziesięć nadliczbowych jednostek, które właśnie wykorzystujemy, mógłby spożytkować w lepszy sposób! Pewnie dlatego gdy opuszczamy bus, za nami praktycznie WYSYPUJĄ się bagaże. Łapiemy je z Brendanem, śmiejąc do siebie z mającej miejsce sytuacji. Wymieniamy spojrzenia sugerujące, że naszemu kierowcy najwyraźniej odbiło, ale jemu samemu miłosiernie odpuszczamy cisnących się  na usta komentarzy. Kto wie, może to tutaj normalne? Niewykluczone że to taki miejscowy obyczaj. Ba! Może nawet wyraz największej sympatii i troski, że funduje się kołyskę naszym plecakom?  Ale zaraz… Przed drzwiami stoi właśnie cała grupka machających do nas siostrzyczek. Cieszą się, niemal skacząc z radości na nasz widok. Na dodatek ani w ich wymachiwaniu, ani w podskakiwaniu nie ma ani odrobiny agresji. Ani jednego ruchu, który wskazywałby na to, że chcą zrobić krzywdę nam, albo chociaż naszym bagażom!

Chyba więc jednak pan kierowca JEST szalony.

 Wrzucamy na tapetę uśmiech nr 5 i zostawiając buraka za sobą1 podchodzimy po kolei do wszystkich zebranych kobiet. Wszystkie niziutkie, wszystkie drobniutkie. Wszystkie, z wyjątkiem matki przełożonej, młodziutkie. A przynajmniej sprawiające wrażenie takowych. Fakt, że po doświadczeniu z odkryciem wieku Any Florindy, z nieco mniejszym zaufaniem podchodzę do prób odgadywania daty urodzenia kogokolwiek, kto pochodzi z tej części Azji.
– Witajcie na indonezyjskiej ziemi – woła siostra Jolanda, przełożona pochodząca z Włoch, która – jak później wyzna – stacjonuje tu już ósmy rok. Na placówkach kilku azjatyckich misji spędziła ostatnie 34 lata swego życia.
Te z dziewczyn, które są w nowicjacie, uśmiechają się, przytakując jej słowom bezgłośnie. Postulantki nie potrafią powstrzymać się od chichotu na widok białych przybyszy. Wolontariusze spoza kontynentu pojawiają się tu raz, może dwa razy w roku, więc nasze przybycie stanowi swoistą odskocznię od ich codzienności.
 Dostajemy 20 minut na przeniesienie plecaków, umycie rąk i zapoznanie się z pokoikami, w których spędzimy dwie najbliższe noce. Po tym czasie mamy przyjść na kolację.
Po zataszczeniu  bagaży padam na łóżko. O, co za niebiańskie rozkosze! O, co za rozpusta dla umęczonego kręgosłupa i… no, tyłu! Po dobie przesiadywania w fotelikach samolotów wreszcie można prawdziwie rozciągnąć się na łóżku. I nic to, że w pomieszczeniu gorrrąco i duszno niczym w saunie. Nic to, że po suficie wesoło hasają gekony, a w przestrzeni powietrznej pokoju krąży co najmniej kilka moskitów niezdrowo podekscytowanych myślą o wychyleniu kielonka egzotycznej krwi. Leży się cudownie… i krótko. Dokładnie sześć i pół minuty.

  Tuż po przybyciu do świata, który dotychczas znałeś jedynie z telewizji, książek i czasopism, twój umysł szczególnie intensywnie odbiera docierające zewsząd bodźce. Po ponad pięciu latach doskonale pamiętam każdą minutę pierwszego dnia po zejściu na ląd w Afryce. Moje uczucia lawirowały wówczas pomiędzy wściekłością wobec nadciągających zewsząd naganiaczy, fascynacją przyrodą i egzotyką miast, rezygnacją na myśl, że w tydzień stracę wszystkie pieniądze i wszechogarniającą miłością, gdy stary mężczyzna widząc moje zmęczenie zaproponował mi butelkę wody, odmawiając wzięcia czegokolwiek w zamian.
Nigdy nie zapomnę swoich odczuć z pierwszych kilkudziesięciu godzin w Ameryce. Rozczarowania widokiem średnio ciekawych dzielnic Nowego Jorku, smrodu uryny w miejskim autobusie, wysokich, ale sprawiających wrażenie karykaturalnie cienkich wieżowców w downtown i kłopotów z dostaniem biletu bez karty kredytowej. Nigdy nie zapomnę myszy wyłaniających się spod ławki w Madison Square Garden i pierwszej podróży Amtrakiem. Ślicznego widoku wybrzeża Connecticut i przygód z dotarciem do miejsca swego przeznaczenia.
 Z tych pierwszych godzin na południowo – wschodnich kresach Azji z pewnością szczególnie mocno zapamiętam cykanie cykad. Wielokrotnie głośniejsze i kilka razy intensywniejsze, niż to, którego zaznać możemy na polskich łąkach. Uderzające w uszy już w chwili opuszczania lotniska, ale okazujące pełnię swej mocy dopiero teraz, w drodze na naszą dziewiczą kolację. Cykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcyk… Bez przerwy. Bez wytchnienia. Bez jednego zacięcia skrzydełek – jak się miało okazać, już przez całą resztę pobytu, zarówno w Indonezji, jak i na Timorze! We dnie i w nocy! Non – stop!

 Na kolację przygotowano dziś warzywka (poszatkowane w kawałki, ale nawet mimo to zupełnie nie przypominające żadnych europejskich tworów matki ziemi), liście z drzewa rosnącego w ogrodzie, troszku sardynki serwowanej z głowami i ociupinę spaghetti. To ostatnie najwyraźniej  celem ułatwienia aklimatyzacji w świecie, do którego właśnie zostaliśmy wrzuceni. Ładny gest. I dobry chwyt psychologiczny. Po spróbowaniu wszystkiego, co widzę na stole i „zagryzce – odtrutce” w postaci trzech makaroników niemal przestaję myśleć o tym, że dzisiejszej nocy może mnie nieźle poskręcać.

 Chociaż początkowej fazie kolacji towarzyszą głównie obowiązkowe pytania o podróż, o znajome siostry z Rzymu, i o niewytłumaczalne dla ludzkiego umysłu różnice w temperaturach na świecie, szybko przechodzimy do tematu, który prawdziwie jednoczy ludzi, będąc naprawdę bliski ich sercom (nie wspominając już o żołądkach) niezależnie od szerokości geograficznej. Je-dze-nie! Próbując owocu salaka, który charakteryzuje się łuskowatą, przypominającą węża skórką, w środku wyglądając zaś jak przerośnięty czosnek (przeciętna rzecz, do zjedzenia od biedy), wspominam z rozrzewnieniem:
Będąc w Rzymie, zajadałem się kaki. Owoc, który trafił tam do mych ust po raz pierwszy, z miejsca stał się mym ulubionym. – mówię, uświadamiając sobie po chwili, że robię to takim tonem, jakbym właśnie wyjawniał historię swego życia.
Hm. Lubię, lubię. Całkiem dobre. – podchwytuje siostra Jolanda. Ale twierdzenie, że jest najlepszym owocem, jaki jadłeś świadczy tylko o tym, że jeszcze nie próbowałeś duriana.
W tym momencie na salę wkracza gwar. Dyskusja schodzi na temat wrażeń poszczególnych sióstr odnośnie obcowania z owocem duriana. Zdania są równie zgodne, co radykalne. Jak się szybko okazuje, w zdecydowanej większości dotyczą jedynie kontaktów węchowych.
W życiu bym tego nie zjadła – twierdzi siostra numer 1
Nigdy nie czułam gorszego zapachu – siostra numer 2
Okropieństwo – numer 3
Rewelacja. Cód i miód… – puentuje siostra Jolanda. I od razu wiadomo, czemu jest przełożoną. – O durianie mawia się, że pachnie piekłem, ale smak ma niebiański. I ja zdecydowanie przychylam się do tej opinii. – uśmiecha się, kiwając sobie potakująco. Owoc jest przepyszny i jeśli masz ochotę przekonać się sam, jak to jest naprawdę, możemy pojechać jutro na targ i kupić jeden na próbę.
Absolutnie, definitywnie, nieodwołalnie TAK! – odpowiadam, z największą delikatnością dając tym samym znać, że przychylam się do pomysłu.
Tylko błagam, nie przywoźcie tego tutaj. Zjedzcie to świństwo na miejscu – prosi siostra numer 4, ale uznaję, że to z przekory, więc wymianę zdań kończę obietnicą, że na pewno o niej nie zapomnimy!
No to jesteśmy umówieni. – podsumowuje Jolanda. Śpijcie jutro tyle, ile dacie radę, a kiedy się obudzicie, ruszymy na targ. I do miasta. Pokażemy wam co nieco w Dżakarcie!
¦¦¦
 Sam środek nocy. Lekko zdezorientowany wyłaniam się z krainy snu, słysząc przeciągłe buuuuuuuuczenie.
Salcia, słyszysz? – szepczę. A że jednocześnie wciąż utrzymuję się na pograniczu snu i jawy, głos mój brzmi pewnie równie przeciągle, jak odgłosy, o które pytam.
Taa, jakieś owady. Śpij. – odpowiada Sali, przewracając się na drugi bok.
Może coś z elektryczno… – mój umysł inicjuje nową, leniwą myśl, ale jako, że niezidentyfikowane dźwięki stają się coraz głośniejsze, a ja sam coraz bardziej przebudzony, porzucam ją, nim tej udaje się na dobre zrodzić. Uznaję w końcu, że to co słyszę musi dochodzić zza okna. Spoglądam na zegarek i… voila! Oświecenie. Zważywszy na porę, buuucznie nie może być niczym innym, jak jedynie modlitewnym zawodzeniem muzułmanów. Indonezja to w końcu kraj islamski. Seans dźwięków trwa przez kilkanaście minut. Mam więc czas, by dokładnie wsłuchać się w poszczególne „instrumenty”. Jeden głos nadaje mułła. Recytuje Koran z wieży najbliższego meczetu. Przynajmniej w teorii, bo jak pamiętam z wyznań pewnego kolegi – Marokańczyka, duchownym przywódcom częstokroć zdarza się używać w takich przypadkach nagranej taśmy. Mułła w rzeczywistości może przebudzić się, wcisnąć przycisk „play” w swym sprzęcie, włożyć zatyczki do uszu i kontynuować akcję „spanie”. Cała społeczność wiernych trwać będzie w przekonaniu, że to co słyszą, nadawane jest „na żywo”.   Drugi i trzeci głos to przeciągłe lamenty. Z jednej strony mężczyzn, z drugiej kobiet. Obie grupy modlą się w inny, charakterystyczny dla siebie sposób: Męska część mucząc, żeńska jęcząc przeciągle. Zbitka odgłosów tworzy kombinację ciekawą, ale też troszkę przerażającą. Już nie tylko generowany przez gardła dźwięk wywołuje gęsią skórkę, ale przede wszystkim sama otoczka. Nikt nie śpi, ale też nikt naprawdę się nie budzi, nie wstaje. Nikt nie rozmawia, ale wszyscy mówią. Trwają w zawieszeniu pomiędzy dwoma światami – jawy i snu – by po piętnastu minutach ponownie zacząć pogrążać się w jednym z nich.
Po kilkunastu kolejnych minutach milkną odgłosy modlitwy najbardziej wytrwałych wiernych.

Cykcykcykcykcykcykcykcykcykcyk znowu niepodzielnie króluje w powietrzu.

 
 Nie udaje mi się przespać już ani jednej minuty tej nocy. W mojej głowie królują obrazki minionych dni. Mimowolnie przewijam na podglądzie całą podróż od startu, przez lądowania w  Katarze i Singapurze aż po przedmieścia miasta, w którym spędzamy tę noc. Przewracam się z boku na bok. Wstaję, spaceruję… Wdycham ciężkie, ciepłe powietrze, specyfiki zapachu którego nie udaje mi się przyrównać do żadnego innego. Kładę się. Leżę z otwartymi oczyma…

 Nadchodzi 7:00 czasu miejscowego, 1:00 rzymskiego. Czas na śniadanie. Wywlekamy skołowane ciała z łóżek i drepczemy na stołówkę. Widok naszej wspaniałej czwórki musi przypominać spacerujące po cmentarzu zombie, jednak kawy zaserwowane przez siostry od razu stawiają nas na nogi. Wcinając bułki z serem wymieniamy z R&B doświadczenia minionej nocy:
Czy któreś z was słyszało jakieś specyficzne odgłosy około czwartej? – pytam na przebudzenie.
Coś w rodzaju bzyczenia ós? – Brendan pytająco podnosi brew.
Taa, coś w rodzaju. – wymieniamy porozumiewawcze uśmiechy. – Swoją drogą nie tylko osy bzyczały, ale i komary. Mimo, że wczoraj wieczorem staraliśmy się nie zapalać światła w naszym pokoju, dwie panie komarzyce dziabnęły mnie w nogę, a kolejna w ramię. – pokazuję  swoje pierwsze azjatyckie bąble.
Ja mam kilka pamiątek na rękach – prezentuje Sali.
Rachel i Brendanowi też „udało się zyskać” kilka punktów. Rywalizację wewnątrzmałżeńską wygrywa żona stosunkiem 3:1.
Jeszcze w Polsce czytałem, że tylko jedno na 400 ugryzień komarów malarycznych kończy się zarażeniem. Jako, że nie dopadłem moich nocnych katów (katek? A może kotek?), nie jestem w stanie powiedzieć, do jakiego rodzaju należały. Wizja, że – statystycznie rzecz biorąc – najdalej sto trzydziestej trzeciej nocy zostaniemy zarażeni malarią, nie brzmi zbyt zachęcająco, ale z drugiej strony i w chronieniu siebie należy zachować odrobinę dystansu. W Rzymie pouczano nas, jak uniknąć spotkań z moskitami. Pierwszą wskazówką było noszenie długich rękawów – zarówno u spodni, jak i u koszul. Drugą, zakładanie pełnego obuwia. I można by  powiedzieć, że są to rady słuszne, ale… O ile w nocy rzeczywiście można spróbować  założyć jakiś przewiewny kombinezon, bo temperatura spada o kilka stopni, o tyle już niemożliwe jest spanie w butach, czy choćby skarpetach! To dopiero nasz pierwszy poranek w tej strefie, ale nawet teraz temperatura dochodzi do 30 stopni Celsjusza! Nie ma możliwości, by przez kolejny rok funkcjonować w takich warunkach nosząc długie rękawy i pełne obuwie. Przynajmniej nie wtedy, gdy chce się wrócić do domu bez dwóch zawałów na koncie i grzybicy przeżerającej stopy.

 Do miasta zajedziemy po lunchu. Póki co wybieramy się na krótki rekonesans po okolicy. Już od progu wzbudzamy ciekawość. Ludzie pozdrawiają nas i uśmiechają się. Dzieciaki albo wstydliwie unikają naszego wzroku, albo machają radośnie. Osoby starsze przystają i spoglądają z zainteresowaniem. Tylko wśród młodych gości jeżdżących na skuterkach, nie licząc przelotnego spojrzenia, nie wzbudzamy żadnych reakcji. Pewnie dlatego, że nie wypada, by tutejsi maczo cieszyli się na widok pierwszego lepszego białego. Trza się szanować, panie. Trza się szanować.

 Wstępujemy do kościoła. W drzwiach serdecznie wita nas kilka osób.jakarta21
Witajcie, drodzy przyjaciele! – wołająca do nas po angielsku, elegancko ubrana kobieta w średnim wieku uśmiecha się do nas najszerszym uśmiechem świata.
Dzień dobry, dzień dobry! – odpowiadamy równie entuzjastycznym tonem. Ktoś obserwując tę scenkę z boku mógłby uznać, że znamy się od lat. – Czy szykuje się tu jakieś święto? – pyta któreś z nas, widząc wystrojone wejście do świątyni.
O tak, tak. Wielkie święto! Mój siostrzeniec dzisiaj się żeni!
Nareszcie się żeni! – dodaje mężczyzna stojący obok. Wcześniej nie zwróciłem na niego większej uwagi, ale teraz widzę, że jego uśmiech jest jeszcze szerszy, niż u towarzyszącej mu kobiety. Czy to pod wpływem ogólnej atmosfery, czy też udanego żartu, nie wiem. W każdym razie robi wrażenie.
No to najszer… yyy, najszczersze gratulacje! Czy nie będzie państwu przeszkadzało, że na chwilkę wejdziemy do kościoła? – pytam
Ależ nie. Absolutnie. Prosimy wejść. Sam ślub zaczyna się już za godzinę, o 10-tej. Jeśli mają państwo ochotę, jak najbardziej zapraszamy. Zapraszamy.

Dziękujemy (serdecznie, rzecz jasna i wylewnie. Inkulturacja nakazuje odwzajemnianie wszelkich zastanych zachowań. Mamy więc okazję przećwiczyć się w praktyce). Wchodzimy w głąb kościoła, doświadczając wystroju przypominającego amerykańskie filmy. Na wejściu bramka z biało-różowo-błękitnych kwiatów, przez którą przechodzić będą młodzi. Wzdłuż trasy ich przemarszu, wysokie wazony upstrzone podobnym kwieciem. Przy ołtarzu podest dla śpiewającego chórku… Uznajemy, że okazja poobserwowania indonezyjskiego ślubu może nie powtórzyć się już nigdy więcej. Wracamy więc do konwentu, by wybrać drobną pamiątkę dla młodej pary.
 Sklepik sióstr – rzec trzeba – jest dość skromny. Dewocjonalia zaś niezbyt wysublimowane. Długo debatujemy nad tym, która z plastikowych figurek Maryi jest mniej tandetna. Osobną kwestię stanowi zaś…

jakarta3Kolor! Wiecie, nie jestem przekonany, czy powinniśmy im dawać białą figurkę – wyrażam głośno wątpliwość, która zawitała w mej głowie.
Dlaczego? Jest ładna.
Jak dla was. Ludzie tutaj są jednak brązowi i pewnie bliższy im jest wizerunek Maryi o zbliżonej karnacji – tłumaczę.
Panuje ogólna konsternacja. Zastanawiamy się nad plusami i minusami podarowania figurki danego koloru. Po wymianie kilku pomniejszych argumentów, które nie są w stanie przeważyć szali po żadnej ze stron, pora wystawić największe działa:
Przecież Maryja była biała – rzecze Rachel. – Dlaczego mielibyśmy coś przekłamywać?
Nie chodzi o przekłamywanie. Maryja i owszem, była biała, ale jakby przyjechała do Indonezji, w trzy tygodnie zmieniłaby kolor skóry. O, właśnie na taki – tłumaczę, wskazując na brązową statuetkę.
No, ale nie przyjechała. 
Za to my przyjechaliśmy. – widząc, że rozmowa idzie w bliżej nieokreślonym kierunku, postanawiam zaciągnąć ją na wcześniejszy tor – i możemy okazać ludziom szacunek, darując im „zinkulturowaną” wersję Maryi.jakarta4
My jesteśmy biali, a skoro to prezent od nas, to też powinien być biały – odpala w tym momencie Brednan, a ja nie mogąc odeprzeć tej argumentacji, padam na ziemię niczym Andrzej Gołota (swoją drogą też biały) porażony nokautującym ciosem!

Młodej parze darujemy miedziany krzyż i białą figurkę Maryi.

 

 
Moi drodzy, w tym momencie musicie wybaczyć, ale o ślubie, wrażeniach z przebywania w centrum Dżakarty i durianowych doznaniach węchowo – smakowych (zakładając, że do takowych w ogóle doszło;) opowiem Wam przy innej okazji.  To dlatego, że prócz pisania mamy tu też „trochę” innych obowiązków. Te na pewno albo ja, albo Sali przybliży Wam w jednym z kolejnych wpisów.