9-12.11.2008
Przedwczoraj w nocy przylecieliśmy do Polski. Mamy krótką przerwę w formacji, ponieważ nasza „szefowa”, czyli s. Patrycja poleciała skontrolować jeden z wielu ośrodków, do których kierowani są wolontariusze. Mieści się on w Brazylii. Obecnie pracuje tam (od dwóch lat) włoski wolontariusz Michele. Jego kontrakt już dobiega końca, ale powiedział, że jeśli siostra dośle mu kogoś do pomocy, będzie skłonny pozostać tam jeszcze przez jakiś czas. Tak też najprawdopodobniej się stanie, bo Michela (czyt.: Mikela), która jest z nami na formacji, ma do niego dołączyć. Nie jest jednak łatwo dostać wizę na dłuuugi pobyt w tym kraju, dlatego Michela na pewno pozostanie w Rzymie 1 lub 2 miesiące dłużej, niż pozostała część ekipy.
Swoją drogą to ciekawa sprawa. Michela do niedawna była przekonana, że poleci do Togo, by tam zasilić szeregi pracowników kliniki prowadzonej przez siostry. Zresztą była tam przez miesiąc i jak twierdzi, zakochała się w tym miejscu. Nie ze względu na jakiś szczególny urok tego państwa, bo z jej relacji wiem, że Togo to bardzo brudny kraj. Urzekła ją specyfika pracy w szpitalu. Ciężka, bo każdego dnia przez to miejsce przewijają się ogromne ilości ludzi chorych i umierających, ale i piękna, bo pozwalająca dostrzegać jak wielką wartością jest życie każdego człowieka. Dziewczyna do Włoch wróciła tylko dlatego, że siostra niejako nakazała jej najpierw przejść przez formację, by później lepiej mogła rozumieć specyfikę pracy Kanosjanek i wolontariuszy VOICA. Ponadto ten czas (zresztą jak i nam) ma jej pomóc wzrastać duchowo. Podczas obecności Micheli w Rzymie sprawa jej powrotu do Togo skomplikowała się. Okazało się, że w Brazylii już niedługo może nie być jakiegokolwiek wolontariusza, podczas gdy w Togo jest ich 7 – 8. Zapadła więc decyzja, że to właśnie Michela będzie wsparciem dla obecnego tam Michele.
Wyobrażam sobie, jak trudno musiało jej rezygnować z wyjazdu do miejsca, które mocno zapadło w jej sercu. Ale chyba tak to już jest, że trzeba umieć zrezygnować ze swoich planów, by pójść tam, gdzie się jest najbardziej potrzebnym. W końcu to się nie zdarza po raz pierwszy. Dagmara (moja siostra) miała być w Sudanie, a trafiła na Timor Wschodni. Moim i Krzyśka pragnieniem również było pomagać ludziom w Afryce, a los wybrał dla nas Baucau na Timorze 🙂
Ja na szczęście lubię niespodzianki dlatego cieszy mnie to co jest.
Dzisiaj jednak jest mi ogólnie melancholijnie. Nie sądziłam, że tak może na mnie wpłynąć jesienna aura w naszym pięknym kraju. Do niedawna jeszcze myślałam, że dobrze będzie uciec od jesiennej pluchy i mroźnej zimy. Jednak charakterystyczne, jak na tę porę roku wilgotne powietrze, poranna mgła, zapach palonych liści i to cudowne jesienne słońce, które tutaj świeci w sposób wyjątkowy i niezwykle przejrzysty, wywołały we mnie tęsknotę. Wszystko to od zawsze jest dla mnie zapowiedzią świąt Bożego Narodzenia, które są dla mnie wyczekiwanym czasem szczególnej bliskości z rodziną. Trudno rezygnować z takich momentów w życiu. Trudno mi też sobie wyobrazić święta w klimacie tropikalnym, bez śniegu i choinki! Oczywiście nie mam co narzekać, bo i tak mam więcej szczęścia niż zdecydowana większość wolontariuszy. W końcu najbliższe święta będę spędzać z moim świeżo upieczonym mężem i ze swą siostrą.
* * *
Czas ucieka szybko, kiedy dobre rzeczy dzieją się dokoła. Spotkania z rodziną w Tychach (pozdrawiamy 🙂 i spotkanie z moimi bliskimi (również pozdrawiamy 🙂 w rodzinnym domku były dla nas czasem dobrym i potrzebnym. Innym, niż ostatnie 2 miesiące. Trochę mogliśmy w końcu odpocząć. Nawet udało się nam wyspać! 🙂 Poza tym nadrobiliśmy zaległości dotyczące aktualnych nowości w rodzinie, a ja zakończyłam już wszystkie procedury związane ze zmianą mojego nazwiska. Ostatnim etapem tego zabiegu było odebranie dowodu osobistego i wypełnienie PIT 3, informującego skarbówkę o zmianach w danych osobowych. Ponadto udało nam się choć trochę poczuć atmosferę świąt Wszystkich Świętych dzięki odwiedzeniu grobów.
To ciekawe… Jeszcze parę lat temu nie przepadałam za tym świętem, które kojarzyło mi się przede wszystkim z czekaniem w korkach. Dziś to święto zalicza się do moich ulubionych i żałowałam, że nie mogłam go spędzić w tradycyjny sposób. Ale mimo to dzień ten miał akcent polski. Odwiedziliśmy grób naszego papieża Jana Pawła II oraz groby Jego poprzedników. Niezwykłe było też stanąć przed grobem największego ze wszystkich papieży, Piotra Apostoła. Świadomość, że klęczy się przy grobie pierwszego Ojca Kościoła – świadka życia Chrystusa – wywoływała we mnie niesamowicie silne emocje i radość. Poczucie, że to wielka łaska móc być tak blisko ludzi świętych.
* * *
Żałuję, że nie udało mi się wygospodarować czasu na spotkania z przyjaciółmi i znajomymi. W ciągu ostatniego roku wpadałam do Kielc jak po ogień. Tak też to wygląda i teraz. Trochę jestem już tym zmęczona i czasem myślę, że dobrze byłoby osiąść gdzieś na dłużej, bez konieczności przemieszczania się z miejsca na miejsce. Z drugiej jednak strony ciągnie mnie do świata, którego nie znam. Ech, te rozterki wewnętrzne…
Ale jeszcze parę słów do moich przyjaciół i znajomych. Kochani, mam nadzieję, że nie macie mi za złe, że w ostatnim czasie tak mało mnie w Waszym życiu! Mam nadzieję, że rozumiecie! Obiecuję, że jak wrócę już na dobre, nadrobię wszystkie zaległości. A tymczasem pozwólcie, że będę Was nosić w swym serduchu 🙂 Pozdrawiam Was serdecznie!
* * *
Jeszcze parę słów o niezwykłym powrocie. Otóż wylatywaliśmy z lotniska w Pyrzowicach (Katowice) o 18:00. Czekając na odprawę biletową zauważyłam księdza, którego rysy twarzy były mi znane. W pierwszej chwili pomyślałam, że to kardynał Dziwisz, ale wydawało mi się to tak mało realne, że zaczęłam doszukiwać się w tej postaci innych znanych mi duchownych. W końcu w kolejce jeden z pasażerów rozmawiając z kimś przez telefon pochwalił się swemu rozmówcy, że będzie leciał z kardynałem Dziwiszem. A jednak! 🙂 Rozejrzałam się dookoła dla pewności, że mi się nic nie przewidziało i nie przesłyszało, ale w zasięgu mojego wzroku już kardynała nie było. Jednak wsiadając do samolotu nie musiałam wytężać wzroku zanadto, bo okazało się, że siedział zaraz na pierwszym siedzeniu. Powitałam go słowami „Szczęść Boże” na co uśmiechnął się i odpowiedział to samo. Podczas lotu pojawiło się we mnie pragnienie by poprosić go o błogosławieństwo dla nas na czas posługi misyjnej. Kwestią było jednak to, czy uda nam się go złapać na lotnisku. Szczerze – myślałam, że szanse są marne, bo przecież ktoś pewnie po niego przybędzie i zaraz po przylocie odjedzie do Watykanu. Szanse malały jeszcze bardziej, gdy po wylądowaniu i dotarciu do drzwi prowadzących na halę wydawania bagaży Krzysiek przypomniał sobie, że w podręcznym schowku w samolocie został jego kaszkiet. Pobiegł szybko po niego, a ja z naszymi tobołkami czekałam przy wejściu. Wrócił dość szybko. Ponieważ mieliśmy tylko
„podręczniaki”, nie zatrzymywaliśmy się przy taśmach. Przechodząc jednak koło nich Krzyś zauważył kard. Dziwisza. Po cichu zapytałam Krzysia, czy podejdziemy do niego, a gdy ten skinął głową, nieśmiałym krokiem udaliśmy się w kierunku kardynała. Z początku mysim głosem przedstawiłam nas, ale było to na tyle cicho, że kard. Dziwisz poprosił bym powtórzyła. Wtedy Krzyś wkroczył do akcji i wyjaśnił kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i zapytał czy możemy prosić o błogosławieństwo na naszą drogę. Kard. Dziwisz uśmiechnął się do nas, pobłogosławił nam, a następnie zapytał o sytuację na Timorze wspominając, że był tam raz (zapewne w 1989, gdy na Timor zawitał nasz papież!) i pamięta, że sytuacja polityczna w tym zakątku świata była dość napięta. Trochę więc opowiedzieliśmy o miejscu naszego przeznaczenia, a następnie serdecznie pożegnaliśmy. Tymczasem za nami urosła niemała grupka chętnych, by zamienić parę słów z tak niezwykłym człowiekiem.
Po tym spotkaniu dostałam skrzydeł 🙂 Wiecie, gdy takie rzeczy mnie spotykają w życiu, wierzę że jest to uśmiech od Boga, że jest to Jego łaska!