Na workshopie…

workshop9 lutego 2009

Pod koniec stycznia rozpoczął się czas 4 dniowych spotkań z byłymi studentkami CTID. Takich zjazdów odbędzie się 5 (ostatni na początku marca). Podczas tych spotkań dziewczyny będą się uczyć m.in.: nowych krojów toreb, nowych przepisów kulinarnych, wykonywania kwiatków przy użyciu słomek oraz procesu wytwarzania „czarnych kamieni”, które są doskonałym lekarstwem na ukąszenia wszelkich jadowitych stworzeń. „Kamień” w nazwie jest dość mylący, bowiem bazę stanowi kość buffalo, która po odpowiednim oczyszczeni, gotowaniu, a następnie „pieczeniu” w ogniu przemienia się w czarny węgielek. Ponoć gdy przyłoży się go do miejsca ukąszenia zaczyna „wsysać” w siebie cały jad.
Prócz poszerzania umiejętności praktycznych, tematem przewodnim tegorocznych zjazdów jest „umiejętność poprawnego słuchania”. W warsztatach dotyczących tej sfery i ja mam swój mały udział. Dziś przeprowadziłam już kolejne zajęcia łączące ze sobą rozwój umiejętności manualnych i słuchowych.

Przygotowałam prosty obrazek wykonany przy użyciu figur geometrycznych (koło, kwadrat, prostokąt i trójkąt). Moim zadaniem było dawanie instrukcji, co w którym miejscu dziewczyny muszą narysować, jednocześnie nie mówiąc im, że np. rysują drzewo, dom czy kwiatek. Zadanie nie było łatwe ani dla instruktorów (pomagała mi w tłumaczeniu Inga) ani też dla wykonawców. Wszyscy jednak spisali się całkiem nieźle choć w momencie, gdy pokazałam im obrazek, który powinien powstać, wybuchały salwy śmiechu.

Kolejnym zadaniem, które tym razem powierzono mi i Krzyśkowi, było przedstawienie w skrócie historii Polski z okresu II Wojny Światowej. Inga podczas workshopu stara się pomagać dziewczynom „podźwignąć” ich trudną przeszłość związaną z doświadczeniem wojny. Jednym z takich sposobów jest ukazanie im, że nie są same w tym przez co przeszły, że na całym świecie wielu ludzi ucierpiało i cierpi nadal. Oczywiście odbiór i spustoszenia w psychice, jakie niesie ze sobą wojna są różne, ale ich przyczyny bardzo podobne.

Aby pomóc w zrozumieniu problemu, Inga w ubiegłych latach wyświetlała im filmy „Hotel Rwanda” oraz „Sometimes in April”, które przedstawiają historię Rwandyjskiej wojny domowej pomiędzy dwoma plemionami Tutsi i Hutu. W tym roku dziewczyny obejrzały „Listę Schindlera”. Film spotkał się z różnym odbiorem. Dla niektórych był on bardzo trudny, ale większość dziewczyn miała wiele ważnych refleksji po jego obejrzeniu. Nieliczne jednak otworzyły się na tyle, by opowiedzieć choć część swej trudnej historii.

Dagmara mówi, że otwartość Timorczyków w pewnym sensie jest pozorna. Bardzo trudno jest im mówić o tym, czego doświadczyli w czasie wojny. Często jest to baaardzo długi proces. Inga jednak nie zraża się i szuka dróg do tego, by pomóc im „wyrzucić z siebie” przeszłość, która nierzadko blokuje je i nie pozwala uwierzyć w siebie.

Spotkanie przebiegało w następujący sposób:
– modlitwa,
– omówienie filmu,
– krótkie przedstawienie historii dziadka i babci Krzyśka z okresu II Wojny Światowej,
– opowiadanie o moim doświadczeniu ze zwiedzania i historiach zasłyszanych od przewodnika w Muzeum w Oświęcimiu,
– przedstawienie obecnego rozwoju stosunków polsko-niemieckich,
– refleksje dziewczyn.

Przedstawianie historii Polski z okresu II Wojny Światowej nie było łatwym zadaniem. Nie ze względu na niedostateczną znajomość faktów, ale ze względu na całe zło, które głośno opowiedziane brzmi znacznie straszniej, niż wówczas gdy siedzi ono schowane gdzieś w zakamarkach świadomości. Nie sądziłam, że mówienie o tym czasie będzie wywoływać we mnie tak trudne emocje, pomimo, że przecież osobiście nie doświadczyłam takiego ogromu zła. Podobne odczucia myślę, że mieli zarówno Krzyś jak i Inga. Dla niej również nasze dzielenie się było niezwykle bolesne, bowiem jest ona w połowie Niemką. Widziałam jak niejednokrotnie brakowało jej słów i łzy cisnęły się do oczu… Skoro dotykanie zła, które spotkało innych jest tak trudne do przyjęcia, to co dopiero własne doświadczenia przemocy, nienawiści, niepokoju, brutalności…
Nie dziwię się, że tak trudno im o tym mówić!

SALI

O CTID i jego projektach

1 lutego 2009

Jak już wiecie, od ponad miesiąca pracujemy w szkole prowadzonej przez s. Kanosjanki. Jednak do tej pory nie umieściliśmy informacji o tym, co to dokładnie za miejsce i czego tam uczą. Śpieszę by ten błąd naprawić 🙂
Pełna nazwa szkoły brzmi: „Centro Treino Integral e Desenvolvimento” (w skrócie CTID). Została ona stworzona w 2000r., niedługo przed odzyskaniem przez Timor Wschodni niepodległości, przez s. Sonię z Filipin.
Zamysłem sióstr była pomoc timorskim kobietom zaistnieć w społeczeństwie, w którym nadal panuje ustrój patriarchalny. Siostry chciały dodać im odwagi, by walczyły o siebie oraz by uwierzyły, że jako kobiety także mają wiele do zaoferowania światu. Równie ważnym założeniem była pomoc w otrząśnięciu się po traumie będącej wynikiem doświadczeń z okresu wojny z Indonezją.
Program szkoły dopasowano do umiejętności ludzi i potrzeb społecznych Timoru. Stworzono kurs „Maestria de Campagna”, który trwa 10 miesięcy. Podczas niego dziewczyny uczą się szycia, wyszywania, komputerów, gotowania oraz muzyki. Ponadto mają zajęcia z j. angielskiego i portugalskiego, matematyki, religii oraz lekcję „Justice and peace” mającą na celu pomoc dziewczynom w zmierzeniu się z trudnymi wspomnieniami z przeszłości.
Po ukończeniu kursu dziewczyny mają szansę otworzenia własnego biznesu dzięki Indze Lemp będącej przedstawicielką niemieckiej organizacji charytatywnej. Prowadzi ona program „Fallow up”. Jego założenie jest dość proste. Dziewczyny otrzymują potrzebny sprzęt np.: maszynę do szycia, wyposażenie do sklepiku itp., który gdy już uda im się rozwinąć działalność, zaczynają częściowo spłacać. Dzięki temu programowi wiele dziewczyn obecnie ma już pewną pracę, dającą dość duże jak na ten kraj profity.
Ponadto ważną częścią programu jest zatrudnianie dziewczyn w sektorze produkcyjnym centrum. Otóż wiele byłych studentek miało szansę wyjazdu na różnego typu szkolenia do pobliskich państw; do Indonezji, na Filipiny, do Singapuru czy też Australii. Dzięki temu poszerzyły zakres swych umiejętności i obecnie pracują przy wytwarzaniu:

a)    oleju kokosowego,
b)    mydła, które posiada atest najwyższej jakości,
c)     „Rabisadu sukaer” – cukierków bogatych w witaminę C,
d)    toreb, portmonetek i tym podobnych wyrobów, szytych z tradycyjnych tajsów, plecionych przez timorejskie kobiety,
e)    tradycyjnych timorskich lekarstw,
f)    „Guri Guri Gizi” – mieszanki różnego typu owoców, warzyw, nasion i roślin, które po odpowiedniej obróbce zostają zmielone na proszek. Nie traci on swych wartości odżywczych i jest doskonałym uzupełnieniem codziennej diety dzieci. Obecnie ruszyła największa produkcja „GGG”, bowiem CTID otrzymało zamówienie od rządu timrskiego na kilka ton tego specyfiku. Uzyskał on certyfikat jakości od tutejszego Ministerstwa Zdrowia. Wyzwanie duże, ale i wielki sukces!

Wraz z upływem czasu szkoła poszerzyła swój zakres działania o jeszcze jeden kurs „Hotel and Restaurant Management”. Pomysłodawcą tego projektu była polska wolontariuszka Agnieszka i trzeba przyznać, że był to strzał w 10, ponieważ wielu byłych  studentów znalazło już pracę w hotelach i restauracjach w kilku timorskich miastach. Kurs ten trwa 5 miesięcy.

Kolejnym, jeszcze raczkującym programem CTID jest agrokultura. Dziewczyny uczą się podstaw uprawy warzyw i nie tylko. Często tą wiedzę wykorzystują już po powrocie do domu, gdzie dzięki uprawie małego skrawka ziemi są w stanie choć trochę dopomóc w wyżywieniu rodziny.
To, co jest również niezwykłe w CTID to dbanie o rozwój swych absolwentów. Co roku w styczniu i lutym organizowane są dla nich 4-dniowe szkolenia. Ich celem jest poszerzanie zakresu umiejętności byłych studentów, zapoznawanie z różnymi nowościami z zakresu ich specjalności oraz treningi mające na celu rozwój osobisty.

Przez te 3 miesiące zdążyłam się już przekonać, że CTID ma ogromny potencjał i wielką chęć rozwoju. Myślę, że wkrótce może to być jedna z najbardziej renomowanych szkół na Timorze. Tego właśnie życzę CTID 🙂

SALI

„Hau bele haree ka?”

13 lutego 2009

Sali pracowała dziś w szkole sama. Jako, że lekcji komputerów dzisiaj nie było, a na angielskim mieliśmy właśnie zacząć czas gramatyczny Past Simple, wyłożenie teorii którego miało zająć całą godzinę (mieliśmy dziś dwie grupy – z każdą ten sam temat,) uznaliśmy że nie ma sensu iść we dwójkę. Jedno z nas nie miałoby nic do roboty. Postanowiłem wykorzystać te kilka godzin, by wyskoczyć „na miasto” w poszukiwaniu jakiegoś drobiazgu dla mej lubej z okazji jutrzejszego, kapitalistycznego święta. Przechodząc przez nasz targ widziałem ostatnio na jednym ze straganików nieco chińskich bubli dedykowanych Walentynkom. Czerwone serducha ze świecącymi czułkami, białe misie wygrywające „Love me tender” po wciśnięciu ich nosów i podobnego typu rewelacje nie są jednak tym, co chciałbym podarować komukolwiek. Tym bardziej własnej żonie.

W przepastnych odmętach naszych szuflad (których w sumie mamy 5; deficyt mebli w domu sprawia, że mieścimy w nich WSZYSTKO poza tym, co udało nam się wrzucić do szafy) znaleźliśmy ostatnio kilka fotografii ślubnych. Mieliśmy je wysłać z Rzymu do naszych rodzin, ale w szalonej końcówce pobytu brakło ku temu i czasu i możliwości. W sumie złożyło się dobrze, bo w tym momencie te zdjęcia stanowią jedne z nielicznych „namacalnych” pamiątek z Polski. Postanowiłem wziąć dziś pierwszą z góry fotografię i wśród wspomnianej tandety poszukać jakiejś względnie porządnej ramki. Uzbroiwszy swą pamięć w tetumskie zwroty, mające pomóc mi opisać to czego potrzebuję, ruszyłem na łowy.

Już przystanąwszy przy pierwszym straganie, obdarzony zostałem niezwykłym zainteresowaniem. Oczywiście ramki nie było, ale fotografia, którą miałem w dłoni nie dała mi szans na ruszenie dalej. „Hau bele haree ka? – Czy mogę zobaczyć?” – zapytała niemal równocześnie para sprzedających. Na zdjęciu była moja rodzina. Mama, siostry, szwagrowie, siostrzeńcy i siostrzenice ustawieni w rządku razem ze mną i Sali. „A kto to? A to kto?” – „To mama. Zgadza się. To siostra. Tak, starsza siostra. Aha. Tak, to jej syn. To gdzie tutaj mogę kupić ramkę? Nie, nie. Te tutaj, to nie jej dzieci… W Kotabaru? Tak, drugiej siostry. Dziękuję. To było w Polsce. To ja już pójdę. Jesteśmy małżeństwem od 6 miesięcy. Do widzenia… Uff!”.

Chociaż życzliwa para zapewniła mnie, że ramki (bikae – to słowo, którego brakowało w mym tetumsko – angielskim słowniku) nie ma co szukać tutaj, tylko od razu przejechać kilka kilometrów do drugiej części Baucau, postanawiam jednak zapytać w dwóch sklepach, w których przynajmniej teoretycznie mógłbym coś takiego znaleźć. Pierwszy z nich to punkt fotograficzny. Chociaż w tym przypadku bardziej pasowałoby może określenie „pseudofotograficzny”? Można tu wykonać zdjęcie na tle białej, rozdrapanej ściany. Po tejże operacji fotograf nam dziękuje i odsyła do domu. Plik wędruje do Dili, gdzie jest przerabiany w komputerze. Nasza poza uświetniona zostaje odpowiednim tłem, a w razie wyrażenia takiej chęci, również podpisami i innymi bajerami z rodzaju „po – kiego – to?”. Zdjęcie wraca ponownie do Baucau, gdzie możemy odebrać go z punktu foto. Cała operacja zajmuje zaledwie tydzień i po jej sfinalizowaniu wszyscy są bardzo szczęśliwi. No, chyba, że nie mieli na celu się bawić, tylko naprawdę POTRZEBUJĄ zdjęcia – np. do paszportu, czy dowodu. Albo próbują tu zakupić – dajmy na to – ramkę fotograficzną. Ooo, panie! Takie cuda niewidy i ekstrawagancje nieziemskie to nie u nas! Być może w Kotabaru, a może i dopiero w Dili – tak. Ale u nas, absolutnie!

Pewnie w profesjonalnym podejściu do zawodu upatrywać należy tego, że główne źródło dochodów punktu stanowią w tym momencie sprzedawane słodycze i napoje.

Vis a vis „fotografa” znajduje się mała, prowizoryczna budka posklejana z drewnianych płyt, w której przy wykorzystaniu trzech 14’ telewizorków można pograć na PlayStation 2. Chrapkę na wydanie 1 dolara, by z miejscowymi dzieciakami przez godzinę poganiać za piłką w Winning Eleven (w Europie znaną jako Pro Evolution Soccer,) miałem już od momentu, gdy dostrzegłem, że coś takiego prosperuje w naszym miasteczku. Dwukrotnie w chwilach słabości wybrałem się tam nawet; tylko po to jednak, by natrafić na witającą mnie zimno kłódkę w drzwiach… Widzę właśnie, że wokół punktu uzbierała się kilkuosobowa gromadka. Zwiastuje mi to, że chyba już niedługo powinni otworzyć. Podchodzę do chłopaków, by zapytać o godziny otwarcia, tudzież jakiekolwiek inne zasady funkcjonowania lokalu. I o to, dlaczego zamknięty jest i o 12 i o 15 i w ogóle wtedy właśnie, kiedy potrzebuję pocieszenia odrobiną cywilizowanej rozrywki. Nie udaje mi się jeszcze dobrze przywitać, kiedy słyszę pierwsze prośby o zaprezentowanie mojej rodziny. Stoję więc w grupie siedmiu, czy ośmiu kilkunastoletnich chłopaczków, na których patrzę pierwszy raz w życiu i tłumaczę im po kolei, kto jest w mej familii kim, kto stoi z kim lub bez kogo i dlaczego. Wszystkiemu temu towarzyszy skupienie, przerywane jedynie krótkimi momentami śmiechu, gdy chłopaki porównują się do moich siostrzeńców. „Popatrz, to chyba ty! Wyglądasz jak on” – wołają do siebie nawzajem.

Dowiaduję się, że najlepiej przyjść tu o 18-tej. Wtedy zawsze powinno być otwarte. Upewniam się, że chłopaki nie mają wątpliwości, która gra „rządzi” i dowiaduję, że każdy z nich bardzo chętnie stanąłby w szranki z malajem. Odbieram pomiętą fotografię i obiecuję, że w przyszłym tygodniu postaram się znaleźć godzinę na „poprowadzenie dla nich lekcji gry”.

W końcu dostaję to, czego tak usilnie szukałem. Ba! Mogę nawet wybrać spośród trzech egzemplarzy ramek! Dwa z nich podchodzą jednak w pełni pod kategorię „białych misiów”, dlatego też nie mam wątpliwości do tego, co wybrać. Cieszę się zakupem najprostszego w świecie, drewnianego egzemplarza, gdy trzyosobowa obsługa sklepu i przypadkowa klientka zauważają dzierżone przeze mnie zdjęcie. „Foto, mister?” – pada ni to pytanie, ni to stwierdzenie. „Tak, foto” – odpowiadam tonem, który równie dobrze mógłby stwierdzać, że i owszem; mamy dzień, a na dworze nie ma hipopotama. Pierwsze, magiczne „Bele haree ka?” pada z ust klientki. Ściskając relikt wypytuje po kolei o wszystkie osoby z fotografii. Obsługa już o nic nie pyta. O to, czy może obejrzeć zdjęcie – w szczególności. Tę naturalną już dla mnie sytuację po raz wtóry obserwuję z uśmiechem i zaciekawieniem, jedynie trochę martwiąc się o to, czy na upstrzonym kilkudziesięcioma odciskami palców papierze będę jeszcze w stanie cokolwiek wypatrzyć.

Wracam do domu i przy użyciu nowego nabytku, kolorowych kartek, ścinek i naszego zdjęcia ślubnego (innego oczywiście, niż to prezentowane publicznie) konstruuję prezent dla Sali.

CDN.

Krzysiek

« Older entries