Ważność naszej wizy wygasała 7 kwietnia, ale w marcu złożyliśmy dokumenty o pozwolenie na pobyt długoterminowy (1 rok) W związku z czym myśleliśmy, że zanim nadejdzie 7 kwietnia ową wizę już mieć będziemy. Na początku miesiąca okazało się jednak, że nasza dokumentacja ma braki, które musimy uzupełnić jakimiś świstkami, które możemy zdobyć jedynie w Dili. Sądziliśmy, że uda nam się to wszystko załatwić w szybkim tempie więc nie śpieszyliśmy się z wyprawą do stolicy. Droga do Dili co prawda jest piękna, ale kręta i dłuuuga, toteż osobę taką jak ja – posiadającą przypadłość zwaną chorobą lokomocyjną – nie bardzo ciągnie by ją pokonywać. Tym bardziej miejscowymi środkami lokomocji. Na szczęście okazało się że siostra Candyda ma parę spraw do załatwienia w Dili w poniedziałek (5 kwietnia) więc mogliśmy się z nią zabrać.
Podróż jak zwykle była trudna, ale w porównaniu z tym co działo się w stolicy była bułką z masłem. Okazało się, że biurokracja w tym rozwijającym się państwie jest jeszcze gorsza niż nad Wisłą! :> Gubią się w niej sami Timorczycy, nawet i pracownicy przeróżnych ministerstw i urzędów. Uzyskanie wizy graniczy niemalże z cudem i jest uzależnione od tego, kto przyjmuje Twoje dokumenty. To co obowiązywało jeszcze parę dni wcześniej nagle zmienia się o 180 stopni. Tak było właśnie z naszymi dokumentami do których należały: kopie paszportu, listy od biskupa, szefa suku (odpowiednik naszego wojewody, prezydenta miasta, burmistrza tudzież sołtysa razem wziętych), policji, sióstr dla których pracujemy oraz zaświadczenia od lekarza. Jeszcze za czasów Dagmary był to zestaw wystarczający do tego, by otrzymać wizę na rok. Ba! Był wystarczający jeszcze przed chwilą, bo jak się wkrótce dowiedzieliśmy, tydzień wcześniej jedna Australijka na podstawie takich właśnie dokumentów otrzymała wizę.
W sumie dokumenty nadal obowiązywały, ale… nie chciano uznać naszego zaświadczenia od lekarza z Baucau i kazano nam zdobyć takie samo zaświadczenie, tyle że od doktora z Dili. Musieliśmy jechać więc do szpitala, gdzie powiedziano nam, że w celu uzyskania dokumentu musimy zrobić badanie krwi i prześwietlenie klatki piersiowej. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że gonił nas czas i że gdybyśmy nie zdążyli do środy – co było bardzo prawdopodobne – musielibyśmy jechać do Indonezji po to by przekroczyć granicę wykupując wizę na 10 dni (30$) i po paru minutach znów wrócić na stronę timorską wykupując wizę na miesiąc (35$). Taki proceder obowiązuje tych, którzy chcą po raz 3 przedłużyć swój pobyt na Timorze. Ponadto nie była to jedyna rzecz do wykonania. Musieliśmy załatwić legalizację kopii paszportów… Początkowo zastanawialiśmy się, co to takiego i gdzie to można uczynić. Dagmara z Cass (oj gdyby nie one, to byśmy się nieźle w tym wszystkim pogubili) pojechały do ambasady Portugalii, odpowiedzialnej również za będących na Timorze obywateli Unii. Tamci „zrobili wielkie oczy” na słowa „legalizacja paszportu” i powiedzieli, że to nonsensowny pomysł, bo jak mając w ręku oryginał paszportu można chcieć sprawdzać jego legalność? Wysłali je jednak do ministerstwa spraw zagranicznych. Ja i Krzyś w tym czasie pozwoliliśmy pobrać sobie krew, co kosztowało nas w sumie 26$ i niestety na prześwietlenie trochę się spóźniliśmy. Na szczęście była możliwość zrobienia go popołudniu – wydatek rzędu 50$. Wyniki obu badań były do odebrania rano dnia następnego. W międzyczasie wyskoczyliśmy do ministerstwa spraw zagranicznych i okazało się, że to nie ta siedziba jest odpowiedzialna za tego typu zadania tylko inna, mieszcząca się w zupełnie innej części miasta. Znaleźliśmy to miejsce z wielkim trudem. Sam taksówkarz głowił się gdzie to jest, ale daliśmy radę! 🙂 Dotarliśmy na miejsce o 11:25. To ważne, bo od 12 do 2 była przerwa i popołudniu już nie byłoby możliwości załatwienia tej legalizacji. Na miejscu okazało się, że potrzebujemy 3 kopii każdego z paszportów, a najbliższe ksero jest… nie wiadomo gdzie. W samym ministerstwie nie mogli nam zrobić ksera, ponieważ nie posiadali kopiarki. Kompletnie zdezorientowani wyszliśmy przed budynek, pytając ludzi, gdzie jest ksero. Ktoś w końcu wskazał nam kierunek, dodając, że to daleko. Postanowiliśmy zaryzykować. Krzyś jeszcze desperacko pytał w urzędach i biurach znajdujących się po drodze, ale odpowiedź zawsze była ta sama – „la bele” – nie można.
Po kilkuset metrach dobiliśmy do chłopaka, który posłyszał nasze zapytanie. Zaproponował, że pójdzie z nami – UFFF 🙂 Okazał się być dobrym przewodnikiem. Po drodze mieliśmy trochę okazji by pogawędzić, dzięki czemu mogliśmy odkryć kolejny tajnik Timorskich „zwyczajów”.
Otóż na pewnym odcinku drogi, po jej drugiej stronie stał samochód, a koło niego dwie kobiety, mężczyzna i kilku gapiów. Kobiety krzyczały na przemian, a mężczyzna się miotał. Okazało się, że obie uważały się za jego kandydatki na żony i żadna z nich nie miała zielonego pojęcia o istnieniu drugiej. W momencie, gdy dowiedziały się o sobie rozpoczęła się walka słowna (i nie tylko) pomiędzy rodzinami obu dziewczyn i tym chłopakiem. Nasz towarzysz drogi szczerze się ubawił tą sytuacją, jednocześnie dodając, że to dość częste zjawisko wśród jego rodaków.
Na ksero dotarliśmy po jakichś 15 minutach. W kolejce czekalibyśmy pewnie pół godziny, ale mogliśmy ominąć ją dzięki temu, że nasz przewodnik znał pracownika tego punktu. W tym momencie mieliśmy w sumie ledwie kilkanaście minut na wszystko, ale wyrobiliśmy się! Dagmara zaniosła kopie, a ponieważ ładna Malajka wpadła urzędnikowi w oko, można było odebrać „dokument legalizacyjny” jeszcze tego samego dnia (wow!) o 15tej.
Przyszedł czas na uzupełnienie płynów i krótki odpoczynek po morderczej bieganinie po mieście rozgrzanym jak patelnia. Tempertury w Dili często sięgają powyżej 40°C w słońcu. Cień niestety trudno tam znaleźć.
Miałam jeszcze małą nadzieję, że uda nam się tego samego dnia wrócić do Baucau, ale po rentgenie było już jasne, że musimy zostać co najmniej do następnego dnia. Na szczęście Rachel i Branden zaoferowali nam noclegi, więc chociaż o to nie trzeba było się martwić. Po szpitalu podjechaliśmy jeszcze do s. Floriany, która pomaga nam dzielnie w załatwianiu wiz. Powiedzieliśmy jej na czym stoimy i zapytaliśmy czy nadal są szanse na to, byśmy nie musieli jechać do Indonezji. Zaproponowała nam dość atrakcyjne (i dość nielegalne, przynajmniej w świecie poza Timorem) rozwiązanie na wypadek gdyby jednak taka konieczność zaistniała. Otóż jej znajomy kierowca, wożący codziennie ludzi do granicy mógł zabrać nasze paszporty i je popodbijać, podczas gdy my moglibyśmy spokojnie wracać do domu. Rewelacja, o 6 godzin mniej jazdy samochodem! Zgodziliśmy się na ten układ, jednocześnie mając w zamiarze uczynić dnia następnego wszystko co w naszej mocy, by jednak te dokumenty zdobyć.
Reszta wieczoru upłynęła spokojnie. Rachel i Branden wprawdzie stawiają dopiero swe pierwsze kroki w świecie gotowania, niemniej przygotowali pyszną kolację. Wszystkich wprawiło to w dobry nastrój. Na koniec dnia nauczyli nas jeszcze jednej gry w karty, zwanej „łyżki”. Zabawie towarzyszyły rozmowy i śmiech – miły koniec ciężkiego dnia!
Kolejny dzień. Pobudka wczesnym rankiem, śniadanie i w drogę. Komfort podróżowania tym razem był inny. Branden i Rachel dostali w posiadanie samochód i zaproponowali, że mogą nas popodwozić gdzie trzeba. Tym bardziej, że sami byli w trakcie załatwiana swych dokumentów do wizy. Mogliśmy im pomóc. Najpierw szpital, odbiór wyników i wizyta u lekarza, którego nie było.
– Państwa wyniki są dobre – poinformował nas recepcjonista.
– Możemy je odebrać?
– Tak. Ale nie teraz.
– A kiedy?
– Jak wróci lekarz. Potrzeba jeszcze, by wypisał zaświadczenia.
– A kiedy wróci lekarz?
– Nie wiadomo. Ale nie ma żadnego prolemu. Można dzwonić i się pytać…
– Aha…
Ostatecznie uprzejmie zaproponowano nam, że gdy niezbędne świstki zostaną już wypisane, mogą dać nam znać telefonicznie, jeśli zostawimy im numer telefonu. Cóż. Lepsze to, niż póby samodzielnych dobijań.
Kolejny punkt programu to Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdzie Rachel i Brandena skutecznie zniechęcono do podejmowania jakichkolwiek kroków ku zdobyciu wizy długoterminowej. Z perspektywy czasu i wszystkich doświadczeń śmiem twierdzić, że była to całkiem niegłupia rada…
Po powrocie do domu i lunchu Krzyś z Brandenem udali się na wyprawę w góry, podczas której zdobyli najwyższy szczyt w Dili, ja z Rachel pojechałyśmy do ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie Amerykanka pomagała raz w tygodniu. Dagmara postanowiła odpocząć w domku.
Ośrodek, do którego dotarłyśmy jest jedynym takim na Timorze. Kierowniczką jest Australijka, a jej prawą ręką – dziewczyna z Indonezji. Prowadzą tam różnego typu akcje promujące zdrowie. Organizują darmowe wózki inwalidzkie dla Timorczyków. Pomagają również rodzinom, których dzieci mają różnego typu dysfunkcje fizyczne i umysłowe. Jeni (Indonezyjka) oprowadziła nas po ośrodku i opowiedziała o problemach z jakimi się spotyka na co dzień. Miałam również okazję uczestniczyć na spotkaniu pracowników, podczas którego Australijka o imieniu którego nie pamiętam objaśniała specyfikę zachowań osób z autyzmem. Dla Timorczyków okazało się to być nie lada odkrywcze, bo nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszeli. W szkołach ogólnie panuje założenie, że jeśli ktoś odstaje od reszty grupy to na pewno jest chory psychicznie. Nawet w jedynej w tym państwie szkole specjalnej nauczyciele często przekreślają dzieciaki z którymi sobie nie radzą mówiąc, że to są „bulaki” (wariaci). Jeny, jako że jestem po Rewalidacji z Terapią Pedagogiczną zaproponowała, że może pewnego dnia mogłabym poprowadzić jakieś warsztaty dla nauczycieli owej szkoły, by mogli dowiedzieć się czegoś więcej o zaburzeniach rozwojowych wśród dzieci. To miłe i z chęcią coś takiego bym zorganizowała.
Z ośrodka postanowiłyśmy z Rachel przespacerować się, co było dobrym pomysłem, zważywszy na to, że szpital był po drodze i można było odebrać zaświadczenia od lekarza. Kosztowały nas one kolejne 10$.
Wieczorem w pobliskim kościele odbywała się projekcja „Pasji” na którą poszliśmy. Jak zwykle trudne to dla mnie doświadczenie…
Postanowiliśmy wrócić do domu autobusem w środę rano. W drodze na klepisko, znane powszechnie pod dumną nazwą „dworca autobusowego” wstąpiliśmy jeszcze do s. Floriany by dostarczyć wszystkie świstki, co sprawiło, że zrobiło mi się lżej na sercu. W tym momencie otrzymaniu wizy już nic nie powinno stanąć na drodze!
Na dworcu roiło się od ludzi. Zaczęliśmy szukać autobusu do Baucau. Istniało poważne zagrożenie, że możemy się do takiego już nie zmieścić. W pewnym momencie jednak podszedł do nas mężczyzna i zapytał:
– Dokąd jedziecie?
– Do Baucau.
– Chcecie jechać ze mną taksówką?
Początkowo pomyślałam sobie, że koleś ma poczucie humoru bo jazda taksówką po Dili kosztuje 2-3$ więc do Baucau byłaby to fortuna. Za autobus natomiast płaci się tylko 4$. Zaraz jednak dodał:
– Jeśli zapłacicie mi po 5$ od osoby zabiorę was ze sobą.
– 4$ i jedziemy – powiedział Krzyś.
– No dobrze, chodźcie za mną!
Pachniało mi to podejrzanie. Popatrzyliśmy po sobie, ale w sumie propozycja była bardzo kusząca. Poszliśmy. Kilkadziesiąt metrów dalej stała taksówka. Hmm. Wsiedliśmy do niej i ruszyliśmy nie dowierzając, że to prawda. Okazało się po drodze, że nasz kierowca to bardzo sympatyczny człowiek, który pochodzi z Baucau, ale jako wojskowy został przeniesiony do Dili. Jechał do rodziny bo żona mu się pochorowała i przebywała w szpitalu. Opowiadał, że ciężko tak żyć z dala od najbliższych, ale na weekendy stara się zawsze być z nimi. Tym bardziej, że ma 2 córeczki. Taksówka, którą prowadził należała do jego kumpla. Ze względu na nagłą sytuację pożyczył mu ją. Nas zabrał ze sobą, bo dzięki temu co mu zapłacimy zaoszczędzi na benzynie.
Nie wiem jednak czy zaoszczędził, bo po drodze zaprosił nas na pieczoną ośmiornicę i rybę. Kupił nam jeszcze coś do picia, odmawiając dopłaty. Był niezwykle sympatyczny. W takich sytuacjach żałuję, że podczas jazdy nie mogę rozmawiać z powodu mej przypadłości.
Tak więc w warunkach komfortowych dotarliśmy do domu wczesnym popołudniem.
UFFF, JUŻ PO WSZYSTKIM!!! Cisnęło się na usta.
* * *
Niespełna tydzień po naszym powrocie, późnym rankiem wpadła do dou Dagmara z pytaniem czy mamy oryginały zaświadczeń o niekaralności, bo w Dili się ich domagają. Stwierdzili, że odpis nie wystarczy by uzyskać wizę. Muszą mieć oryginał! Początkowo byłam przekonana, że zostawiliśmy oryginał w Polsce, ale po przeszukaniu dokumentów znalazłam. UFFF! Dagmara przekazała dokumenty znajomej Australijce, która następnego dnia z rana jechała do Dili. Jednak tym razem kamień z serca mi nie spadł. Raczej wyczekiwałam, co i tym razem wymyślą. I wymyślili, a jakże. Następnego dnia Dagmara przekazała nam, że dzwoniła s. Floriana, mówiąc, że w urzędzie nie chcą uznać naszego dokumentu, ponieważ jest on po Polsku – a czego się spodziewali? Kazali dokumenty przetłumaczyć na tetum lub portugalski, a jeżeli to byłoby niemożliwe, to załatwić legalizację dokumentu w ambasadzie. Kilka dni później Dagmara musiała jechać do Dili w sprawie swojej wizy indonezyjskiej, więc przy okazji zajrzała do ambasady Portugalii by poprosić o tą legalizację. Ci stwierdzili, że nie mogą tego zrobić bo nie znają polskiego i jedyne miejsce, gdzie to jest możliwe to… Dżakarta! Tam znajduje się bowiem najbliższa ambasada Polski. Hmmm… Brak słów!!!
Na szczęście dla nas Daga w połowie maja musi jechać do Dżakarty, by wyrobić sobie tymczasowy paszport, ponieważ do końca jej pobytu na Timorze zabrakłoby jej w paszporcie jednej strony na wizę.
Tak więc czekamy na rozwój wydarzeń. W sumie można by zacząć robić zakłady czy tą wizę otrzymamy jeszcze przed grudniem, czy też nie… Jak myślicie? 🙂
Sali