Biurokracja na całego!

Ważność naszej wizy wygasała 7 kwietnia, ale w marcu złożyliśmy dokumenty o pozwolenie na pobyt długoterminowy (1 rok) W związku z czym myśleliśmy, że zanim nadejdzie 7 kwietnia ową wizę już mieć będziemy. Na początku miesiąca okazało się jednak, że nasza dokumentacja ma braki, które musimy uzupełnić jakimiś świstkami, które możemy zdobyć jedynie w Dili. Sądziliśmy, że uda nam się to wszystko załatwić w szybkim tempie więc nie śpieszyliśmy się z wyprawą do stolicy. Droga do Dili co prawda jest piękna, ale kręta i dłuuuga, toteż osobę taką jak ja – posiadającą przypadłość zwaną chorobą lokomocyjną – nie bardzo ciągnie by ją pokonywać. Tym bardziej miejscowymi środkami lokomocji. Na szczęście okazało się że siostra Candyda ma parę spraw do załatwienia w Dili w poniedziałek (5 kwietnia) więc mogliśmy się z nią zabrać.

Podróż jak zwykle była trudna, ale w porównaniu z tym co działo się w stolicy była bułką z masłem. Okazało się, że biurokracja w tym rozwijającym się państwie jest jeszcze gorsza niż nad Wisłą! :> Gubią się w niej sami Timorczycy, nawet i pracownicy przeróżnych ministerstw i urzędów. Uzyskanie wizy graniczy niemalże z cudem i jest uzależnione od tego, kto przyjmuje Twoje dokumenty. To co obowiązywało jeszcze parę dni wcześniej nagle zmienia się o 180 stopni. Tak było właśnie z naszymi dokumentami do których należały: kopie paszportu, listy od biskupa, szefa suku (odpowiednik naszego wojewody, prezydenta miasta, burmistrza tudzież sołtysa razem wziętych), policji, sióstr dla których pracujemy oraz zaświadczenia od lekarza. Jeszcze za czasów Dagmary był to zestaw wystarczający do tego, by otrzymać wizę na rok. Ba! Był wystarczający jeszcze przed chwilą, bo jak się wkrótce dowiedzieliśmy, tydzień wcześniej jedna Australijka na podstawie takich właśnie dokumentów otrzymała wizę.

W sumie dokumenty nadal obowiązywały, ale… nie chciano uznać naszego zaświadczenia od lekarza z Baucau i kazano nam zdobyć takie samo zaświadczenie, tyle że od doktora z Dili. Musieliśmy jechać więc do szpitala, gdzie powiedziano nam, że w celu uzyskania dokumentu musimy zrobić badanie krwi i prześwietlenie klatki piersiowej. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że gonił nas czas i że gdybyśmy nie zdążyli do środy – co było bardzo prawdopodobne – musielibyśmy jechać do Indonezji po to by przekroczyć granicę wykupując wizę na 10 dni (30$) i po paru minutach znów wrócić na stronę timorską wykupując wizę na miesiąc (35$). Taki proceder obowiązuje tych, którzy chcą po raz 3 przedłużyć swój pobyt na Timorze. Ponadto nie była to jedyna rzecz do wykonania. Musieliśmy załatwić legalizację kopii paszportów… Początkowo zastanawialiśmy się, co to takiego i gdzie to można uczynić. Dagmara z Cass (oj gdyby nie one, to byśmy się nieźle w tym wszystkim pogubili) pojechały do ambasady Portugalii, odpowiedzialnej również za będących na Timorze obywateli Unii. Tamci „zrobili wielkie oczy” na słowa „legalizacja paszportu” i powiedzieli, że to nonsensowny pomysł, bo jak mając w ręku oryginał paszportu można chcieć sprawdzać jego legalność? Wysłali je jednak do ministerstwa spraw zagranicznych.  Ja i Krzyś w tym czasie pozwoliliśmy pobrać sobie krew, co kosztowało nas w sumie 26$ i niestety na prześwietlenie trochę się spóźniliśmy. Na szczęście była możliwość zrobienia go popołudniu – wydatek rzędu 50$. Wyniki obu badań były do odebrania rano dnia następnego. W międzyczasie wyskoczyliśmy do ministerstwa spraw zagranicznych i okazało się, że to nie ta siedziba jest odpowiedzialna za tego typu zadania tylko inna, mieszcząca się w zupełnie innej części miasta. Znaleźliśmy to miejsce z wielkim trudem. Sam taksówkarz głowił się gdzie to jest, ale daliśmy radę! 🙂 Dotarliśmy na miejsce o 11:25. To ważne, bo od 12 do 2 była przerwa i popołudniu już nie byłoby możliwości załatwienia tej legalizacji. Na miejscu okazało się, że potrzebujemy 3 kopii każdego z paszportów, a najbliższe ksero jest… nie wiadomo gdzie. W samym ministerstwie nie mogli nam zrobić ksera, ponieważ nie posiadali kopiarki. Kompletnie zdezorientowani wyszliśmy przed budynek, pytając ludzi, gdzie jest ksero. Ktoś w końcu wskazał nam kierunek, dodając, że to daleko. Postanowiliśmy zaryzykować. Krzyś jeszcze desperacko pytał w urzędach i biurach znajdujących się po drodze, ale odpowiedź zawsze była ta sama – „la bele” – nie można.

Po kilkuset metrach dobiliśmy do chłopaka, który posłyszał nasze zapytanie. Zaproponował, że pójdzie z nami – UFFF 🙂 Okazał się być dobrym przewodnikiem. Po drodze mieliśmy trochę okazji by pogawędzić, dzięki czemu mogliśmy odkryć kolejny tajnik Timorskich „zwyczajów”.

Otóż na pewnym odcinku drogi, po jej drugiej stronie stał samochód, a koło niego dwie kobiety, mężczyzna i kilku gapiów. Kobiety krzyczały na przemian, a mężczyzna się miotał. Okazało się, że obie uważały się za jego kandydatki na żony i żadna z nich nie miała zielonego pojęcia o istnieniu drugiej. W momencie, gdy dowiedziały się o sobie rozpoczęła się walka słowna (i nie tylko) pomiędzy rodzinami obu dziewczyn i tym chłopakiem. Nasz towarzysz drogi szczerze się ubawił tą sytuacją, jednocześnie dodając, że to dość częste zjawisko wśród jego rodaków.

Na ksero dotarliśmy po jakichś 15 minutach. W kolejce czekalibyśmy pewnie pół godziny, ale mogliśmy ominąć ją dzięki temu, że nasz przewodnik znał pracownika tego punktu. W tym momencie mieliśmy w sumie ledwie kilkanaście minut na wszystko, ale wyrobiliśmy się! Dagmara zaniosła kopie, a ponieważ ładna Malajka wpadła urzędnikowi w oko, można było odebrać „dokument legalizacyjny” jeszcze tego samego dnia (wow!) o 15tej.

Przyszedł czas na uzupełnienie płynów i krótki odpoczynek po morderczej bieganinie po mieście rozgrzanym jak patelnia. Tempertury w Dili często sięgają powyżej 40°C w słońcu. Cień niestety trudno tam znaleźć.

Miałam jeszcze małą nadzieję, że uda nam się tego samego dnia wrócić do Baucau, ale po rentgenie było już jasne, że musimy zostać co najmniej do następnego dnia. Na szczęście Rachel i Branden zaoferowali nam noclegi, więc chociaż o to nie trzeba było się martwić. Po szpitalu podjechaliśmy jeszcze do s. Floriany, która pomaga nam dzielnie w załatwianiu wiz. Powiedzieliśmy jej na czym stoimy i zapytaliśmy czy nadal są szanse na to, byśmy nie musieli jechać do Indonezji. Zaproponowała nam dość atrakcyjne (i dość nielegalne, przynajmniej w świecie poza Timorem) rozwiązanie na wypadek gdyby jednak taka konieczność zaistniała. Otóż jej znajomy kierowca, wożący codziennie ludzi do granicy mógł zabrać nasze paszporty i je popodbijać, podczas gdy my moglibyśmy spokojnie wracać do domu. Rewelacja, o 6 godzin mniej jazdy samochodem! Zgodziliśmy się na ten układ, jednocześnie mając w zamiarze uczynić dnia następnego wszystko co w naszej mocy, by jednak te dokumenty zdobyć.

Reszta wieczoru upłynęła spokojnie. Rachel i Branden wprawdzie stawiają dopiero swe pierwsze kroki w świecie gotowania, niemniej przygotowali pyszną kolację. Wszystkich wprawiło to w dobry nastrój. Na koniec dnia nauczyli nas jeszcze jednej gry w karty, zwanej „łyżki”. Zabawie towarzyszyły rozmowy i śmiech – miły koniec ciężkiego dnia!

Kolejny dzień. Pobudka wczesnym rankiem, śniadanie i w drogę. Komfort podróżowania tym razem był inny. Branden i Rachel dostali w posiadanie samochód i zaproponowali, że mogą nas popodwozić gdzie trzeba. Tym bardziej, że sami byli w trakcie załatwiana swych dokumentów do wizy. Mogliśmy im pomóc. Najpierw szpital, odbiór wyników i wizyta u lekarza, którego nie było.

– Państwa wyniki są dobre – poinformował nas recepcjonista.

– Możemy je odebrać?

– Tak. Ale nie teraz.

– A kiedy?

– Jak wróci lekarz. Potrzeba jeszcze, by wypisał zaświadczenia.

– A kiedy wróci lekarz?

– Nie wiadomo. Ale nie ma żadnego prolemu. Można dzwonić i się pytać…

– Aha…

Ostatecznie uprzejmie zaproponowano nam, że gdy niezbędne świstki zostaną już wypisane, mogą dać nam znać telefonicznie, jeśli zostawimy im numer telefonu. Cóż. Lepsze to, niż póby samodzielnych dobijań.

Kolejny punkt programu to Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdzie Rachel i Brandena skutecznie zniechęcono do podejmowania jakichkolwiek kroków ku zdobyciu wizy długoterminowej. Z perspektywy czasu i wszystkich doświadczeń śmiem twierdzić, że była to całkiem niegłupia rada…

Po powrocie do domu i lunchu Krzyś z Brandenem udali się na wyprawę w góry, podczas której zdobyli najwyższy szczyt w Dili, ja z Rachel pojechałyśmy do ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie Amerykanka pomagała raz w tygodniu. Dagmara postanowiła odpocząć w domku.

Ośrodek, do którego dotarłyśmy jest jedynym takim na Timorze. Kierowniczką jest Australijka, a jej prawą ręką – dziewczyna z Indonezji. Prowadzą tam różnego typu akcje promujące zdrowie. Organizują darmowe wózki inwalidzkie dla Timorczyków. Pomagają również rodzinom, których dzieci mają różnego typu dysfunkcje fizyczne i umysłowe. Jeni (Indonezyjka) oprowadziła nas po ośrodku i opowiedziała o problemach z jakimi się spotyka na co dzień. Miałam również okazję uczestniczyć na spotkaniu pracowników, podczas którego Australijka o imieniu którego nie pamiętam objaśniała specyfikę zachowań osób z autyzmem. Dla Timorczyków okazało się to być nie lada odkrywcze, bo nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszeli. W szkołach ogólnie panuje założenie, że jeśli ktoś odstaje od reszty grupy to na pewno jest chory psychicznie. Nawet w jedynej w tym państwie szkole specjalnej nauczyciele często przekreślają dzieciaki z którymi sobie nie radzą mówiąc, że to są „bulaki” (wariaci). Jeny, jako że jestem po Rewalidacji z Terapią Pedagogiczną zaproponowała, że może pewnego dnia mogłabym poprowadzić jakieś warsztaty dla nauczycieli owej szkoły, by mogli dowiedzieć się czegoś więcej o zaburzeniach rozwojowych wśród dzieci. To miłe i z chęcią coś takiego bym zorganizowała.

Z ośrodka postanowiłyśmy z Rachel przespacerować się, co było dobrym pomysłem, zważywszy na to, że szpital był po drodze i można było odebrać zaświadczenia od lekarza. Kosztowały nas one kolejne 10$.

Wieczorem w pobliskim kościele odbywała się projekcja „Pasji” na którą poszliśmy. Jak zwykle trudne to dla mnie doświadczenie…

Postanowiliśmy wrócić do domu autobusem w środę rano. W drodze na klepisko, znane powszechnie pod dumną nazwą „dworca autobusowego” wstąpiliśmy jeszcze do s. Floriany by dostarczyć wszystkie świstki, co sprawiło, że zrobiło mi się lżej na sercu. W tym momencie otrzymaniu wizy już nic nie powinno stanąć na drodze!

Na dworcu roiło się od ludzi. Zaczęliśmy szukać autobusu do Baucau. Istniało poważne zagrożenie, że możemy się do takiego już nie zmieścić. W pewnym momencie jednak podszedł do nas mężczyzna i zapytał:

– Dokąd jedziecie?

– Do Baucau.

– Chcecie jechać ze mną taksówką?

Początkowo pomyślałam sobie, że koleś ma poczucie humoru bo jazda taksówką po Dili kosztuje 2-3$ więc do Baucau byłaby to fortuna. Za autobus natomiast płaci się tylko 4$. Zaraz jednak dodał:

– Jeśli zapłacicie mi po 5$ od osoby zabiorę was ze sobą.

– 4$ i jedziemy – powiedział Krzyś.

– No dobrze, chodźcie za mną!

Pachniało mi to podejrzanie. Popatrzyliśmy po sobie, ale w sumie propozycja była bardzo kusząca. Poszliśmy. Kilkadziesiąt metrów dalej stała taksówka. Hmm. Wsiedliśmy do niej i ruszyliśmy nie dowierzając, że to prawda. Okazało się po drodze, że nasz kierowca to bardzo sympatyczny człowiek, który pochodzi z Baucau, ale jako wojskowy został przeniesiony do Dili. Jechał do rodziny bo żona mu się pochorowała i przebywała w szpitalu. Opowiadał, że ciężko tak żyć z dala od najbliższych, ale na weekendy stara się zawsze być z nimi. Tym bardziej, że ma 2 córeczki. Taksówka, którą prowadził należała do jego kumpla. Ze względu na nagłą sytuację pożyczył mu ją. Nas zabrał ze sobą, bo dzięki temu co mu zapłacimy zaoszczędzi na benzynie.

Nie wiem jednak czy zaoszczędził, bo po drodze zaprosił nas na pieczoną ośmiornicę i rybę. Kupił nam jeszcze coś do picia, odmawiając dopłaty. Był niezwykle sympatyczny. W takich sytuacjach żałuję, że podczas jazdy nie mogę rozmawiać z powodu mej przypadłości.

Tak więc w warunkach komfortowych dotarliśmy do domu wczesnym popołudniem.

UFFF, JUŻ PO WSZYSTKIM!!! Cisnęło się na usta.

* * *

Niespełna tydzień po naszym powrocie, późnym rankiem wpadła do dou Dagmara z pytaniem czy mamy oryginały zaświadczeń o niekaralności, bo w Dili się ich domagają. Stwierdzili, że odpis nie wystarczy by uzyskać wizę. Muszą mieć oryginał! Początkowo byłam przekonana, że zostawiliśmy oryginał w Polsce, ale po przeszukaniu dokumentów znalazłam. UFFF! Dagmara przekazała dokumenty znajomej Australijce, która następnego dnia z rana jechała do Dili. Jednak tym razem kamień z serca mi nie spadł. Raczej wyczekiwałam, co i tym razem wymyślą. I wymyślili, a jakże. Następnego dnia Dagmara przekazała nam, że dzwoniła s. Floriana, mówiąc, że w urzędzie nie chcą uznać naszego dokumentu, ponieważ jest on po Polsku – a czego się spodziewali? Kazali dokumenty przetłumaczyć na tetum lub portugalski, a jeżeli to byłoby niemożliwe, to załatwić legalizację dokumentu w ambasadzie. Kilka dni później Dagmara musiała jechać do Dili w sprawie swojej wizy indonezyjskiej, więc przy okazji zajrzała do ambasady Portugalii by poprosić o tą legalizację. Ci stwierdzili, że nie mogą tego zrobić bo nie znają polskiego i jedyne miejsce, gdzie to jest możliwe to… Dżakarta! Tam znajduje się bowiem najbliższa ambasada Polski. Hmmm… Brak słów!!!

Na szczęście dla nas Daga w połowie maja musi jechać do Dżakarty, by wyrobić sobie tymczasowy paszport, ponieważ do końca jej pobytu na Timorze zabrakłoby jej w paszporcie jednej strony na wizę.

Tak więc czekamy na rozwój wydarzeń. W sumie można by zacząć robić zakłady czy tą wizę otrzymamy jeszcze przed grudniem, czy też nie… Jak myślicie? 🙂

Sali

Dżakarta

4 grudnia 2008, godzina 21:06 czasu miejscowego (15:06 w Polsce). Pierwsza część naszej podróży dobiegnie wreszcie końca po tym, jak niedługo padniemy do przygotowanych dla nas łóżek. 6300 mil na wschód od Rzymu. Jeszcze dalej od domu w Polsce. Dwadzieścia kilka godzin podróży – w tym 16 samego lotu, by trafić do Indonezji, kraju na wschodnim krańcu Azji. Jeśli ktoś mówi, że świat jest mały, to chyba nie miał okazji odbycia zbyt wielu takich maratonów.
 
O podróży pisała już Sali.
Tak natomiast wyglądały nasze pierwsze chwile w Dżakarcie:

 
jakarta1 Wsiadamy do prywatnego autobusiku naszych gospodyń. Siostry zarówno pod względem fizycznym, jak i behawioralnym przypominają Anę Florindę. Przez cały czas roześmiane od ucha do ucha, nieustannie zadające pytania… Jak spędzaliśmy czas w Rzymie? Jak wyglądał nasz lot? Jak radzimy sobie z Tetum? Uznaję to za dobrą monetę w perspektywie naszych przyszłych relacji z timorejską ludnością. Co prawda jedna osoba może stanowić wyjątek, ale trzy niemal identyczne każą nam już wierzyć w regułę o miłej aparycji ogółu tamtejszego społeczeństwa.
 Od lotniska do domu dzieli nas godzina drogi (jeśli dobrze pójdzie i miasto nie będzie akurat zakorkowane). Dzięki temu już na wstępie mamy szansę podejrzenia toczącego się tutaj życia. Ruszając chwytamy się mocno czego tylko możemy, bo kierowca od pierwszego przygazowania nie ukrywa, że ma ambicje królować na drogach. Spowite w ciemnościach ulice, oświetlane jedynie reflektorami przejeżdżających samochodów starają się ukryć swój rzeczywisty wizerunek, przynosząc mi w pierwszej myśli porównanie z Polską. Prawdą jest, że niektóre z budowli przypominają swą architekturą budownictwo PRLu. Typowe dla naszej rodzimej administracji długie, barakowe budynki mieszają się tu jednak ze stylem stricte portugalskim – co oczywiste ze względu na kolonializm – a także z wszechobecnymi straganami, straganikami i zwykłymi kartonami zbitymi w pudła, które za coś na kształt powyższych uchodzić co najwyżej by chciały.  Chociaż zmrok zapadł już dawno, dobrze widać, że nie jest to najczystsze miejsce na ziemi. Wokół pobocza walają się porozbijane butelki, zgniłe, fermentujące resztki owoców i warzyw, tysiące śmieci. W miarę zbliżania się do miasta, w blasku migocących neonów i latarń widać to wyraźniej. Ruch gęstnieje. Wymuszające pierwszeństwo samochody, krzyki kierowców i przeeeciągłe otrąbianie przynoszą mi skojarzenie z Italią. Gdybym przybył tu skądinąd, byłbym pewnie w poważnym szoku. Rzym posłużył jednak solidną praktyką w temacie.

O, widzę, że macie tu Carrefour – chociaż wolałbym poobserwować otoczenie w milczeniu, staram się mówić cokolwiek, żeby pozostawać w kontakcie z siostrzyczkami. W chwilach ciszy wiercą się i robią zabawne miny, najwyraźniej czując niezbyt pewnie. Uważają, że wypada zabawić gości za wszelką cenę, więc od czasu do czasu pomagam im trochę, podrzucając przychodzące na myśl hasła. 
U was w Polandii też jest? To niespodzianka! – siostra Filomena wygląda na szczerze zdziwioną.
No to możecie się czuć jak w domu – dodaje Joselina.
KFC – wskazuję. – Też mamy
Po prawej mijamy budynek stylizowany na młyn. Tradycyjna niderlandzka architektura bije po oczach w środku Azji.
Bardzo dobre jedzenie. To Holland Bakery – rzuca siostra
Może być, ale w Poland Bakery lepsze – odpowiadam.
Filigranowe kobietki śmieją się i kiwają z uznaniem. Skoro rozumieją moje żarty (nawet te średniego pułapu) to znaczy, że rzeczywiście jestem w domu!
A tam, po prawej Makro. Często jeździmy tam na zakupy. Jest taniej, bo kupuje się hurt… – zaczyna Joselina.
…Wiem, siostro, wiem – dopowiadam z uśmiechem.
Jesteś pierwszy raz w życiu w miejscu oddalonym o wieeele tysiecy kilometrów od twojego domu. Myślisz sobie: „Kosmos!” Oto tutaj ludzie inaczej myślą, inaczej mówią, inaczej wyglądają, inaczej wyrażają swoje emocje i inaczej reagują na wszystko, co dzieje się wokół. A po krótkiej chwili złudzenia uświadamiasz sobie, że nawet zakupy robicie w tym samym miejscu. Ciekawe, łączące, jednoczące… i smutne.
 
 Droga do konwentu biegnie obrzeżami centrum. Daje to okazję chociaż pobieżnej obserwacji życia miejscowych. Rejestracji przeglądu scenek wyrwanych z kontekstu, ale niezapomnianych i najważniejszych ze względu na miejsce i czas, w których przyszło im się wydarzyć. Tu i teraz, podczas naszych pierwszych chwil w Indonezji. Przejeżdżamy obok straganu, do którego podeszła trójka 12-13 letnich chłopaków. Próbują coś zarobić grając na domowej roboty instrumentach. Właściciel budki przegania ich, a ci śmiejąc się biegną w kolejne miejsce. Obok, na ulicy, samochody nieomal ocierają się o siebie. Jadący na motorku mężczyzna tak nieumiejętnie próbuje ominąć stojący przed nim autobus, że zahacza kierownicą o jego bok i prawie wpada pod koła. Wzdłuż drogi, przed jednym z rozpadających się sklepików stoi tabliczka. Napis na niej, „PS2” przynosi mi na myśl skrót od nazwy popularnej konsoli do gier. Jako, że dostępu do środka przybytku broni tylko siatka przeciw moskitom, mogę dostrzec zebranych w środku mężczyzn. Wszyscy w średnim wieku. Odziani w charakterystyczne tutaj, nieco rozlazłe ubrania. Przyprószone siwizną brody, długie wąsy. Na głowie jednego turban.  Każdy siedząc po turecku, trzyma w dłoniach – a jakże! – joypada do gier, nachylając się w niemalże modlitewnym skupieniu nad 14 calowym telewizorkiem.
 W tle rozkołysane lekkim podmuchem liście palm, migocące światła, krzyczący i gestykulujący ludzie, przemykające psy, rozbrzmiewające dźwięki ulicy… Dżakarta hipnotyzuje tymi widokami. Moje zmęczenie nie tylko nie przytłamsza, ale zdaje się jeszcze potęgować wrażenie. Miasto woła swym niesłyszalnym, ale jednocześnie niezwykle wyraźnym głosem. Wibruje on w naszych umysłach, przesyłając wiadomość w imieniu wszystkich miejsc, które ujrzymy w najbliższym roku: Wreszcie przylecieliście. Wreszcie do mnie wyszliście. Wreszcie mogę was pochłonąć pełnią tego, co w sobie skrywam.
 
 Drogą ciasną i tłoczną, ale stosunkowo solidną dojeżdżamy do skrętu prowadzącego na teren sióstr. Ich dom, ukryty wśród drzew i krzewów robi wrażenie cywilizowanego niemal na równi z europejskimi budynkami. Kierowca hamuje gwałtownie. Po piętnastu sekundach wskazuje gestykulując, że powinniśmy byli wysiąść w czasie, który miłosiernie nam podarował. Dziesięć nadliczbowych jednostek, które właśnie wykorzystujemy, mógłby spożytkować w lepszy sposób! Pewnie dlatego gdy opuszczamy bus, za nami praktycznie WYSYPUJĄ się bagaże. Łapiemy je z Brendanem, śmiejąc do siebie z mającej miejsce sytuacji. Wymieniamy spojrzenia sugerujące, że naszemu kierowcy najwyraźniej odbiło, ale jemu samemu miłosiernie odpuszczamy cisnących się  na usta komentarzy. Kto wie, może to tutaj normalne? Niewykluczone że to taki miejscowy obyczaj. Ba! Może nawet wyraz największej sympatii i troski, że funduje się kołyskę naszym plecakom?  Ale zaraz… Przed drzwiami stoi właśnie cała grupka machających do nas siostrzyczek. Cieszą się, niemal skacząc z radości na nasz widok. Na dodatek ani w ich wymachiwaniu, ani w podskakiwaniu nie ma ani odrobiny agresji. Ani jednego ruchu, który wskazywałby na to, że chcą zrobić krzywdę nam, albo chociaż naszym bagażom!

Chyba więc jednak pan kierowca JEST szalony.

 Wrzucamy na tapetę uśmiech nr 5 i zostawiając buraka za sobą1 podchodzimy po kolei do wszystkich zebranych kobiet. Wszystkie niziutkie, wszystkie drobniutkie. Wszystkie, z wyjątkiem matki przełożonej, młodziutkie. A przynajmniej sprawiające wrażenie takowych. Fakt, że po doświadczeniu z odkryciem wieku Any Florindy, z nieco mniejszym zaufaniem podchodzę do prób odgadywania daty urodzenia kogokolwiek, kto pochodzi z tej części Azji.
– Witajcie na indonezyjskiej ziemi – woła siostra Jolanda, przełożona pochodząca z Włoch, która – jak później wyzna – stacjonuje tu już ósmy rok. Na placówkach kilku azjatyckich misji spędziła ostatnie 34 lata swego życia.
Te z dziewczyn, które są w nowicjacie, uśmiechają się, przytakując jej słowom bezgłośnie. Postulantki nie potrafią powstrzymać się od chichotu na widok białych przybyszy. Wolontariusze spoza kontynentu pojawiają się tu raz, może dwa razy w roku, więc nasze przybycie stanowi swoistą odskocznię od ich codzienności.
 Dostajemy 20 minut na przeniesienie plecaków, umycie rąk i zapoznanie się z pokoikami, w których spędzimy dwie najbliższe noce. Po tym czasie mamy przyjść na kolację.
Po zataszczeniu  bagaży padam na łóżko. O, co za niebiańskie rozkosze! O, co za rozpusta dla umęczonego kręgosłupa i… no, tyłu! Po dobie przesiadywania w fotelikach samolotów wreszcie można prawdziwie rozciągnąć się na łóżku. I nic to, że w pomieszczeniu gorrrąco i duszno niczym w saunie. Nic to, że po suficie wesoło hasają gekony, a w przestrzeni powietrznej pokoju krąży co najmniej kilka moskitów niezdrowo podekscytowanych myślą o wychyleniu kielonka egzotycznej krwi. Leży się cudownie… i krótko. Dokładnie sześć i pół minuty.

  Tuż po przybyciu do świata, który dotychczas znałeś jedynie z telewizji, książek i czasopism, twój umysł szczególnie intensywnie odbiera docierające zewsząd bodźce. Po ponad pięciu latach doskonale pamiętam każdą minutę pierwszego dnia po zejściu na ląd w Afryce. Moje uczucia lawirowały wówczas pomiędzy wściekłością wobec nadciągających zewsząd naganiaczy, fascynacją przyrodą i egzotyką miast, rezygnacją na myśl, że w tydzień stracę wszystkie pieniądze i wszechogarniającą miłością, gdy stary mężczyzna widząc moje zmęczenie zaproponował mi butelkę wody, odmawiając wzięcia czegokolwiek w zamian.
Nigdy nie zapomnę swoich odczuć z pierwszych kilkudziesięciu godzin w Ameryce. Rozczarowania widokiem średnio ciekawych dzielnic Nowego Jorku, smrodu uryny w miejskim autobusie, wysokich, ale sprawiających wrażenie karykaturalnie cienkich wieżowców w downtown i kłopotów z dostaniem biletu bez karty kredytowej. Nigdy nie zapomnę myszy wyłaniających się spod ławki w Madison Square Garden i pierwszej podróży Amtrakiem. Ślicznego widoku wybrzeża Connecticut i przygód z dotarciem do miejsca swego przeznaczenia.
 Z tych pierwszych godzin na południowo – wschodnich kresach Azji z pewnością szczególnie mocno zapamiętam cykanie cykad. Wielokrotnie głośniejsze i kilka razy intensywniejsze, niż to, którego zaznać możemy na polskich łąkach. Uderzające w uszy już w chwili opuszczania lotniska, ale okazujące pełnię swej mocy dopiero teraz, w drodze na naszą dziewiczą kolację. Cykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcykcyk… Bez przerwy. Bez wytchnienia. Bez jednego zacięcia skrzydełek – jak się miało okazać, już przez całą resztę pobytu, zarówno w Indonezji, jak i na Timorze! We dnie i w nocy! Non – stop!

 Na kolację przygotowano dziś warzywka (poszatkowane w kawałki, ale nawet mimo to zupełnie nie przypominające żadnych europejskich tworów matki ziemi), liście z drzewa rosnącego w ogrodzie, troszku sardynki serwowanej z głowami i ociupinę spaghetti. To ostatnie najwyraźniej  celem ułatwienia aklimatyzacji w świecie, do którego właśnie zostaliśmy wrzuceni. Ładny gest. I dobry chwyt psychologiczny. Po spróbowaniu wszystkiego, co widzę na stole i „zagryzce – odtrutce” w postaci trzech makaroników niemal przestaję myśleć o tym, że dzisiejszej nocy może mnie nieźle poskręcać.

 Chociaż początkowej fazie kolacji towarzyszą głównie obowiązkowe pytania o podróż, o znajome siostry z Rzymu, i o niewytłumaczalne dla ludzkiego umysłu różnice w temperaturach na świecie, szybko przechodzimy do tematu, który prawdziwie jednoczy ludzi, będąc naprawdę bliski ich sercom (nie wspominając już o żołądkach) niezależnie od szerokości geograficznej. Je-dze-nie! Próbując owocu salaka, który charakteryzuje się łuskowatą, przypominającą węża skórką, w środku wyglądając zaś jak przerośnięty czosnek (przeciętna rzecz, do zjedzenia od biedy), wspominam z rozrzewnieniem:
Będąc w Rzymie, zajadałem się kaki. Owoc, który trafił tam do mych ust po raz pierwszy, z miejsca stał się mym ulubionym. – mówię, uświadamiając sobie po chwili, że robię to takim tonem, jakbym właśnie wyjawniał historię swego życia.
Hm. Lubię, lubię. Całkiem dobre. – podchwytuje siostra Jolanda. Ale twierdzenie, że jest najlepszym owocem, jaki jadłeś świadczy tylko o tym, że jeszcze nie próbowałeś duriana.
W tym momencie na salę wkracza gwar. Dyskusja schodzi na temat wrażeń poszczególnych sióstr odnośnie obcowania z owocem duriana. Zdania są równie zgodne, co radykalne. Jak się szybko okazuje, w zdecydowanej większości dotyczą jedynie kontaktów węchowych.
W życiu bym tego nie zjadła – twierdzi siostra numer 1
Nigdy nie czułam gorszego zapachu – siostra numer 2
Okropieństwo – numer 3
Rewelacja. Cód i miód… – puentuje siostra Jolanda. I od razu wiadomo, czemu jest przełożoną. – O durianie mawia się, że pachnie piekłem, ale smak ma niebiański. I ja zdecydowanie przychylam się do tej opinii. – uśmiecha się, kiwając sobie potakująco. Owoc jest przepyszny i jeśli masz ochotę przekonać się sam, jak to jest naprawdę, możemy pojechać jutro na targ i kupić jeden na próbę.
Absolutnie, definitywnie, nieodwołalnie TAK! – odpowiadam, z największą delikatnością dając tym samym znać, że przychylam się do pomysłu.
Tylko błagam, nie przywoźcie tego tutaj. Zjedzcie to świństwo na miejscu – prosi siostra numer 4, ale uznaję, że to z przekory, więc wymianę zdań kończę obietnicą, że na pewno o niej nie zapomnimy!
No to jesteśmy umówieni. – podsumowuje Jolanda. Śpijcie jutro tyle, ile dacie radę, a kiedy się obudzicie, ruszymy na targ. I do miasta. Pokażemy wam co nieco w Dżakarcie!
¦¦¦
 Sam środek nocy. Lekko zdezorientowany wyłaniam się z krainy snu, słysząc przeciągłe buuuuuuuuczenie.
Salcia, słyszysz? – szepczę. A że jednocześnie wciąż utrzymuję się na pograniczu snu i jawy, głos mój brzmi pewnie równie przeciągle, jak odgłosy, o które pytam.
Taa, jakieś owady. Śpij. – odpowiada Sali, przewracając się na drugi bok.
Może coś z elektryczno… – mój umysł inicjuje nową, leniwą myśl, ale jako, że niezidentyfikowane dźwięki stają się coraz głośniejsze, a ja sam coraz bardziej przebudzony, porzucam ją, nim tej udaje się na dobre zrodzić. Uznaję w końcu, że to co słyszę musi dochodzić zza okna. Spoglądam na zegarek i… voila! Oświecenie. Zważywszy na porę, buuucznie nie może być niczym innym, jak jedynie modlitewnym zawodzeniem muzułmanów. Indonezja to w końcu kraj islamski. Seans dźwięków trwa przez kilkanaście minut. Mam więc czas, by dokładnie wsłuchać się w poszczególne „instrumenty”. Jeden głos nadaje mułła. Recytuje Koran z wieży najbliższego meczetu. Przynajmniej w teorii, bo jak pamiętam z wyznań pewnego kolegi – Marokańczyka, duchownym przywódcom częstokroć zdarza się używać w takich przypadkach nagranej taśmy. Mułła w rzeczywistości może przebudzić się, wcisnąć przycisk „play” w swym sprzęcie, włożyć zatyczki do uszu i kontynuować akcję „spanie”. Cała społeczność wiernych trwać będzie w przekonaniu, że to co słyszą, nadawane jest „na żywo”.   Drugi i trzeci głos to przeciągłe lamenty. Z jednej strony mężczyzn, z drugiej kobiet. Obie grupy modlą się w inny, charakterystyczny dla siebie sposób: Męska część mucząc, żeńska jęcząc przeciągle. Zbitka odgłosów tworzy kombinację ciekawą, ale też troszkę przerażającą. Już nie tylko generowany przez gardła dźwięk wywołuje gęsią skórkę, ale przede wszystkim sama otoczka. Nikt nie śpi, ale też nikt naprawdę się nie budzi, nie wstaje. Nikt nie rozmawia, ale wszyscy mówią. Trwają w zawieszeniu pomiędzy dwoma światami – jawy i snu – by po piętnastu minutach ponownie zacząć pogrążać się w jednym z nich.
Po kilkunastu kolejnych minutach milkną odgłosy modlitwy najbardziej wytrwałych wiernych.

Cykcykcykcykcykcykcykcykcykcyk znowu niepodzielnie króluje w powietrzu.

 
 Nie udaje mi się przespać już ani jednej minuty tej nocy. W mojej głowie królują obrazki minionych dni. Mimowolnie przewijam na podglądzie całą podróż od startu, przez lądowania w  Katarze i Singapurze aż po przedmieścia miasta, w którym spędzamy tę noc. Przewracam się z boku na bok. Wstaję, spaceruję… Wdycham ciężkie, ciepłe powietrze, specyfiki zapachu którego nie udaje mi się przyrównać do żadnego innego. Kładę się. Leżę z otwartymi oczyma…

 Nadchodzi 7:00 czasu miejscowego, 1:00 rzymskiego. Czas na śniadanie. Wywlekamy skołowane ciała z łóżek i drepczemy na stołówkę. Widok naszej wspaniałej czwórki musi przypominać spacerujące po cmentarzu zombie, jednak kawy zaserwowane przez siostry od razu stawiają nas na nogi. Wcinając bułki z serem wymieniamy z R&B doświadczenia minionej nocy:
Czy któreś z was słyszało jakieś specyficzne odgłosy około czwartej? – pytam na przebudzenie.
Coś w rodzaju bzyczenia ós? – Brendan pytająco podnosi brew.
Taa, coś w rodzaju. – wymieniamy porozumiewawcze uśmiechy. – Swoją drogą nie tylko osy bzyczały, ale i komary. Mimo, że wczoraj wieczorem staraliśmy się nie zapalać światła w naszym pokoju, dwie panie komarzyce dziabnęły mnie w nogę, a kolejna w ramię. – pokazuję  swoje pierwsze azjatyckie bąble.
Ja mam kilka pamiątek na rękach – prezentuje Sali.
Rachel i Brendanowi też „udało się zyskać” kilka punktów. Rywalizację wewnątrzmałżeńską wygrywa żona stosunkiem 3:1.
Jeszcze w Polsce czytałem, że tylko jedno na 400 ugryzień komarów malarycznych kończy się zarażeniem. Jako, że nie dopadłem moich nocnych katów (katek? A może kotek?), nie jestem w stanie powiedzieć, do jakiego rodzaju należały. Wizja, że – statystycznie rzecz biorąc – najdalej sto trzydziestej trzeciej nocy zostaniemy zarażeni malarią, nie brzmi zbyt zachęcająco, ale z drugiej strony i w chronieniu siebie należy zachować odrobinę dystansu. W Rzymie pouczano nas, jak uniknąć spotkań z moskitami. Pierwszą wskazówką było noszenie długich rękawów – zarówno u spodni, jak i u koszul. Drugą, zakładanie pełnego obuwia. I można by  powiedzieć, że są to rady słuszne, ale… O ile w nocy rzeczywiście można spróbować  założyć jakiś przewiewny kombinezon, bo temperatura spada o kilka stopni, o tyle już niemożliwe jest spanie w butach, czy choćby skarpetach! To dopiero nasz pierwszy poranek w tej strefie, ale nawet teraz temperatura dochodzi do 30 stopni Celsjusza! Nie ma możliwości, by przez kolejny rok funkcjonować w takich warunkach nosząc długie rękawy i pełne obuwie. Przynajmniej nie wtedy, gdy chce się wrócić do domu bez dwóch zawałów na koncie i grzybicy przeżerającej stopy.

 Do miasta zajedziemy po lunchu. Póki co wybieramy się na krótki rekonesans po okolicy. Już od progu wzbudzamy ciekawość. Ludzie pozdrawiają nas i uśmiechają się. Dzieciaki albo wstydliwie unikają naszego wzroku, albo machają radośnie. Osoby starsze przystają i spoglądają z zainteresowaniem. Tylko wśród młodych gości jeżdżących na skuterkach, nie licząc przelotnego spojrzenia, nie wzbudzamy żadnych reakcji. Pewnie dlatego, że nie wypada, by tutejsi maczo cieszyli się na widok pierwszego lepszego białego. Trza się szanować, panie. Trza się szanować.

 Wstępujemy do kościoła. W drzwiach serdecznie wita nas kilka osób.jakarta21
Witajcie, drodzy przyjaciele! – wołająca do nas po angielsku, elegancko ubrana kobieta w średnim wieku uśmiecha się do nas najszerszym uśmiechem świata.
Dzień dobry, dzień dobry! – odpowiadamy równie entuzjastycznym tonem. Ktoś obserwując tę scenkę z boku mógłby uznać, że znamy się od lat. – Czy szykuje się tu jakieś święto? – pyta któreś z nas, widząc wystrojone wejście do świątyni.
O tak, tak. Wielkie święto! Mój siostrzeniec dzisiaj się żeni!
Nareszcie się żeni! – dodaje mężczyzna stojący obok. Wcześniej nie zwróciłem na niego większej uwagi, ale teraz widzę, że jego uśmiech jest jeszcze szerszy, niż u towarzyszącej mu kobiety. Czy to pod wpływem ogólnej atmosfery, czy też udanego żartu, nie wiem. W każdym razie robi wrażenie.
No to najszer… yyy, najszczersze gratulacje! Czy nie będzie państwu przeszkadzało, że na chwilkę wejdziemy do kościoła? – pytam
Ależ nie. Absolutnie. Prosimy wejść. Sam ślub zaczyna się już za godzinę, o 10-tej. Jeśli mają państwo ochotę, jak najbardziej zapraszamy. Zapraszamy.

Dziękujemy (serdecznie, rzecz jasna i wylewnie. Inkulturacja nakazuje odwzajemnianie wszelkich zastanych zachowań. Mamy więc okazję przećwiczyć się w praktyce). Wchodzimy w głąb kościoła, doświadczając wystroju przypominającego amerykańskie filmy. Na wejściu bramka z biało-różowo-błękitnych kwiatów, przez którą przechodzić będą młodzi. Wzdłuż trasy ich przemarszu, wysokie wazony upstrzone podobnym kwieciem. Przy ołtarzu podest dla śpiewającego chórku… Uznajemy, że okazja poobserwowania indonezyjskiego ślubu może nie powtórzyć się już nigdy więcej. Wracamy więc do konwentu, by wybrać drobną pamiątkę dla młodej pary.
 Sklepik sióstr – rzec trzeba – jest dość skromny. Dewocjonalia zaś niezbyt wysublimowane. Długo debatujemy nad tym, która z plastikowych figurek Maryi jest mniej tandetna. Osobną kwestię stanowi zaś…

jakarta3Kolor! Wiecie, nie jestem przekonany, czy powinniśmy im dawać białą figurkę – wyrażam głośno wątpliwość, która zawitała w mej głowie.
Dlaczego? Jest ładna.
Jak dla was. Ludzie tutaj są jednak brązowi i pewnie bliższy im jest wizerunek Maryi o zbliżonej karnacji – tłumaczę.
Panuje ogólna konsternacja. Zastanawiamy się nad plusami i minusami podarowania figurki danego koloru. Po wymianie kilku pomniejszych argumentów, które nie są w stanie przeważyć szali po żadnej ze stron, pora wystawić największe działa:
Przecież Maryja była biała – rzecze Rachel. – Dlaczego mielibyśmy coś przekłamywać?
Nie chodzi o przekłamywanie. Maryja i owszem, była biała, ale jakby przyjechała do Indonezji, w trzy tygodnie zmieniłaby kolor skóry. O, właśnie na taki – tłumaczę, wskazując na brązową statuetkę.
No, ale nie przyjechała. 
Za to my przyjechaliśmy. – widząc, że rozmowa idzie w bliżej nieokreślonym kierunku, postanawiam zaciągnąć ją na wcześniejszy tor – i możemy okazać ludziom szacunek, darując im „zinkulturowaną” wersję Maryi.jakarta4
My jesteśmy biali, a skoro to prezent od nas, to też powinien być biały – odpala w tym momencie Brednan, a ja nie mogąc odeprzeć tej argumentacji, padam na ziemię niczym Andrzej Gołota (swoją drogą też biały) porażony nokautującym ciosem!

Młodej parze darujemy miedziany krzyż i białą figurkę Maryi.

 

 
Moi drodzy, w tym momencie musicie wybaczyć, ale o ślubie, wrażeniach z przebywania w centrum Dżakarty i durianowych doznaniach węchowo – smakowych (zakładając, że do takowych w ogóle doszło;) opowiem Wam przy innej okazji.  To dlatego, że prócz pisania mamy tu też „trochę” innych obowiązków. Te na pewno albo ja, albo Sali przybliży Wam w jednym z kolejnych wpisów.

Najlepszego w Nowym Roku!

Mamy wiele materialow, ktorymi chcielibyscmy sie z Wami podzielic, ale strasznie malo czasu, bo z internetem na Timorze jest jak z woda na pustyni…

Dlatego dzisiaj chcemy Wam jedynie zyczyc WSZYSTKIEGO, CO NAJLEPSZE w Nowym Roku, zdrowia, szczescia i Bozego Blogoslawienstwa na codzien.

Jednoczesnie dzieki wielkie za wszystkie zyczenia swiateczno/ noworoczne, ktore otrzymalismy od Was!

Pozdrawiamy!!!

I obiecujemy napisac w pierwszych dniach stycznia!

Sali i Krzysiek

« Older entries