Rozklad jazdy

Aby przyblizyc Wam nieco nasze rzymskie realia, a takze wytlumaczyc, ze biezaca aktualizacja bloga jest sprawa z gatunku „absolutly impossible”, chcielibysmy przyblizyc plan naszego przecietnego dnia – poczynajac od poniedzialku, a na sobocie konczac:

6:15 – Dzwoni pierwszy budzik. Ma on za zadanie nie tyle obudzic nas, co przygotowac psychiczne do tegoz zdarzenia. Dzwonek zostaje zneutralizowany po 1-5 sekundach, a po nastepnych kilku zasypiamy ponownie.

6:23 – Dzwoni drugi budzik. Z tym juz nie ma zartow, nie ma przebacz, nie ma zmiluj. Dzwonek wzywa nas do modlitwy, do ktorej przystepujemy rownie ochoczo, co nieprzytomnie.

6:41 – Dwuminutowe (uwaga – zaraz nastapi trudne slowo) rooozprostowywanie kosci. Substytut porannej gimnastyki dla ludzi, ktorzy bardzo chca, ale z racji braku czasu jeszcze bardziej nie moga.

6:43 – Wstajemy! Mycie buzki, zabkow, przygotowanie do wyjscia.

6:55 – Wychodzimy do kosciola.

6:59-7:01 – Wchodzimy do kosciola. Codzienna msza sw.

ok. 7:30 – Wychodzimy z kosciola i wracamy do domu.

ok. 7:35 – Osoby majace „dyzur sniadaniowy” przygotowuja kanapki, herbate, talerzyki… Osoby nie majace dyzuru albo sa na tyle glodne, ze dobrowolnie pomagaja w przygotowaniach, albo dopadaja komputer i sprawdzaja najswiezsze wyniki w ligach NFL i MBL. Z racji tego, ze tylko jedna osoba w domu interesuje sie futbolem amerykanskim i baseballem, nietrudno sie domyslic, kto zwykl spedzac poranki w powyzszy sposob 😉

ok. 7:45 – Sniadanie! Wreszcie jemy.

ok. 8:05 – Zmywanie po sniadaniu (dla pelniacych dyzur), albo chwila dla siebie (dla dyzuru nie pelniacych)

8:30 – Zamiatanie! Przez godzine biegamy wszyscy z miotlami, czyszczac poszczegolne zakatki posiadlosci. Wg siostry Pat ma nas to nauczyc systematycznosci, cierpliwosci i przygotowac do trudu pracy, z jakim codziennie bedziemy mieli do czynienia na misjach. W srody i soboty zamiatanie podworza zamieniamy na zamiatanie, mycie i generalne sprzatanie calego domu. Kazdy ma swoj przydzial na poszczegolny tydzien, wiec wszyscy wiedza, czy danego dnia maja zajac sie myciem podlog w korytarzach, czyszczeniem toalet, porzadkowaniem kuchni, czy zmiataniem balkonow. Fascynujaca sprawa!

9:29 – Koniec sprzatania. W miare indywidualnych potrzeb mozliwosc ewentualnego „wyrwania” jednej minuty na wizyte w toalecie. Z reguly po to, by umyc rece. Na siku nie starczyloby juz czasu.

9:29 i 59 sekund – Zaczynamy miting! Spotkania prowadza dla nas: siostra Pat (najczesciej), siostra Lisa (szczegolnie w pierwszych dwoch tygodniach) oraz Digna – wolontariuszka z Filipin, ktora po kilku tygodniach naszego pobytu w Rzymie przyjechala, by pomagac siostrom w przeprowadzaniu formacji.

ok. 11:30 – 12:00 – Koniec spotkania. Od poludnia rozpoczyna sie przygotowywanie lunchu, ktory zgodnie z nasza wspolnotowa decyzja (dla Amerykanow dosc trudna, przyznajmy), zasadniczo ma byc najobfitszym posilkiem w ciagu dnia. Osoby, ktore nie maja akurat dyzuru w kuchni, moga poswiecic ten czas sobie. Np. na osobista nauke jezyka. W praktyce jednak jest to jedna z niewielu chwil w ciagu dnia, kiedy mozna na 30-40 minut polozyc sie, usiasc, odsapnac. Rzecz jasna dla tych, ktorzy uwijaja sie w kuchni nad posilkiem dla calej gromady, czas wolny w tej czesci dnia nie istnieje.

ok. 12:30 – 13:00 – Obiad! Niezaleznie od dnia, nastepujacy punkt programu nigdy sie nie zmienia – wszyscy jestesmy bardzo glodni i wcinamy bez jednej negatywnej uwagi wszystko, cosmy sobie/co nam przygotowali. Z reguly to, co naprostsze i do Wloch najlepiej pasujace – paste, czyli makaron makaronowy z makaronem. Z racji czestotliwosci jedzenia tegoz posilku, wraz z Brendanem zaczelismy nazywac siebie Pasta People.

ok. 13:30 – Zmywania czas. Dla dwoch osob. Pozostale maja nieco czasu dla siebie – w zalozeniu na nauke jezyka tetum. Z reguly jednak w tym czasie jest do zrobienia cos nie cierpiacego zwloki (wypranie ciuchow, rozwieszenie ich, prasowanie, cotygodniowa wyprawa do sklepu itp.), wiec czas rozplywa sie w mgnieniu oka.

15:00 lub 16:00 – W roznych godzinach, ale niezmiennie we wtorki i w czwartki, w tym punkcie programu zajmuje nas lekcja tetum. Siedzimy w saloniku i staramy sie robic dobra mine do zlej gry (czytaj: udawac, ze nauka jezyka postepuje rewelacyjnie i znamy go juz nawet lepiej, niz polski), co ulatwia przesympatyczna Ana Florinda, cieszac sie i chwalac nas po kazdym dobrze wypowiedzianym wyrazie.

W dniach, w ktorych nie mamy lekcji tetum, w tym momencie na tapete wchodzi drugie spotkanie formacyjne. Z reguly prowadzaca jest podowczas Digi.

17:00 – Przerwa. Nieraz jedyny czas w ciagu dnia, kiedy WSZYSCY nie pracujemy. Czesto jednak przygotowanie potrawy na kolacje rozpoczyna sie juz w okolicach siedemnastej – szczegolnie wtedy, gdy komus zechce sie upichcic cos wiecej, niz spaghetti.

ok. 18:00 – Jemy kolacje. Zwyczajowo glodni, wcinamy wszystko to, co wlasnie przygotowowano plus to, co ewentualnie zostalo z lunchu.

ok. 18:30 – Czyszczenie naczyn. Dwie dyzurujace osoby zmywaja. Jesli wsrod wolontariuszy znajdzie sie jakis miosierny superwolontariusz, rowniez i on pomaga w porzadkowaniu i ukladaniu naczyn w szafce. Reszta ma czas na swoje sprawy.

ok. 19:30 – 21:00 (przez mniej wiecej godzine) – Czas na wyjscie do naszej malej, przydomowej kapliczki. Modlimy sie tu nasza rownie mala wspolnota. Modlitwe rozdzielilismy na poszczegolne osoby, wiec kazdego dnia rozmowe z Bogiem inicjuje ktos inny. Nie zbieramy sie jedynie w piatki, gdy zwyczajowa wizyta w Caritasie zajmuje nasz czas pomiedzy 16, a 21/22 i spedzenie kolejnej godziny na kleczkach mogloby przyprawic wszystkich o przedwczesny sen.

22:00 – Nastepuje cisza nocna. Wszyscy musza byc juz w domu. Z racji intensywnosci dnia nikogo zreszta zmuszac do tego nie trzeba. Myjemy sie, wskakujemy na chwile do sieci, by sprawdzic, czy swiat poza Rzymem jeszcze istnieje i padamy do lozka.

I tak sie to kreci…

Węsząc po mieście

Piątek, 19.09.2008

Dzień zaczynamy od pójścia na poranną mszę. Kaplica, w której ta jest odprawiana, znajduje się ledwie kilkanaście metrów za płotem grodzącym posiadłość sióstr. Znajduje się tu kompleks szkoleniowy dla księży. Tworzymy na szybko śniadanie, pakujemy do toreb kanapki, które mają nam posłużyć za lunch i szykujemy się do drogi. Idziemy pozwiedzać, a przy okazji potowarzyszyć amerykanom w drodze do ich ambasady. Nie tracąc zbyt wiele czasu, ruszamy na podbój Rzymu.

Z początku pogoda nawet dopisuje. Nie jest za ciepło, warunki atmosferyczne w sam raz na wycieczkę. Ruszamy wzdłuż via Aurelia Antica, rozciągającej się przez dobre kilka kilometrów drogi, przy której położony jest dom sióstr,. Idziemy wzdłuż ruchliwej jezdni, cały czas obok przejeżdżających samochodów. Zauważam, że upodobanie do pieszych wędrówek jest dla R+B wprost niezwykłe, zważywszy na to, skąd przyjechali. Przyzwyczajony do stereotypu (który, przyznać trzeba, sprawdzał się dotąd w 100%), że pierwszym, co obywatel USA zrobi po wyjściu z domu będzie przejście do garażu po samochód, przyglądam się temu z niekłamanym podziwem. Auta śmigają obok nas, gdy niestrudzenie posuwamy się do przodu. Śmieję się, wołając w stronę B+R, że tak naprawdę nie są Amerykanami, tylko włoskimi mafiozami, chcącymi nas zabić. Chwilę później uliczka zwęża się i wychodzimy zza opinającego ją murku – wprost na carabinieri trzymajacych w rekach swoje standardowe wyposażenie – gotowe do strzału Beretty M12.

– A nie mówiłem? – mówię podłamanym głosem, symulując gest poddania się. Wszyscy się śmiejemy.

Maszerując naprzód, przechodzimy dzielnicą ambasad. Sądząc po architekturze, większość obiektów należy do arabów. Świadczy o tym typowo islamski, minimalistyczny układ architektoniczny budynków i pokrywające je kolory pustyni. Przystajemy koło kolejnych kolumn, pomniczków i fontann, robiąc sobie zdjęcia, a jednocześnie mając jedynie mglistą świadomość tego, jak stare i unikalne mogą one być. W miarę zagłębiania się w gąszcz uliczek zachodniego brzegu Tybru, uczucie to staje się coraz bardziej wyraziste.

Ciasne uliczki mieszkalnych części Rzymu są wspaniałe same w sobie. Spacerujemy, czasem intuicyjnie tylko kierując się na północ, gdy wokół nas toczy się powszednie życie miejscowych ludzi. W na wpół otwartym zakładzie stolarskim rzemieślnik hebluje nogę od krzesła. Poziom wyżej kobieta wywiesza pranie, by suszyło się w blasku słońca. Stojąc na naszej drodze, stary pies leniwie przeciąga się, wieńcząc tym uciętą przed chwilą drzemkę. Rzeczywistość przyjmuje w tych kilku minutach zupełnie inną formę. Może to kwestia tego, że to nasza pierwsza wizyta w tym mieście? Może tego, że trafiliśmy właśnie w najpiękniejszą porę dnia? A może po prostu dlatego, że wszystko wokół zawiera w sobie prawdziwą magię. Każda uliczka, bramka i okno wyziera zapraszająco, jak gdyby chciało zawołać „zwolnij” i opowiedzieć nam swoją historię…

Przez Ponte Sisto powoli kierujemy się w stronę – pozwolę sobie użyć mało trafnego sformułowania – starego miasta. Określanie najbardziej zabytkowej części Rzymu tym mianem brzmi co najmniej zabawnie, gdyż pasuje ono do 90% powierzchni grodu Romulusa. Wpadając do co barwniejszych sklepów, zaglądając w kuszące miejscowym kolorytem bramki i mijając kolejne pomniejsze zabytki, dochodzimy do Piazza Venezia. Monumentalny budynek pośrodku placu robi spore wrażenie. Po wejściu na teren okalający przybytek pstrykamy kilka zdjęć grupowych, po czym na kilkanascie minut rozstajemy się z Rachel i Brendanem. Marszobiegiem zaliczamy muzeum usłane artefaktami z wszelakich włoskich wojen, wojenek i bitew. Zatrzymujemy się na dłużej dopiero na tarasie widokowym. Stąd bowiem rozciąga się widok na najważniejsze zabytki Imperium. Vis a vis widzimy Foro Romano. Kilkaset metrów dalej zza drzew nieśmiało wyłania się najbardziej rozpowszechniony symbol i jednocześnie jeden z największych skarbów miasta – Koloseum.

Przybyliśmy do Włoch w trudnym dla wielu momencie. Alitalia, miejscowy odpowiednik naszego LOT’u, przeżywa właśnie ogromne kłopoty. Włoskie linie lotnicze, mimo wydatnej pomocy ze strony państwa, znalazły się na skraju bankructwa. Gdy w drodze z lotniska do konwentu przejeżdżaliśmy z siostrą Pat przez miasto, widzieliśmy demonstrację. Patrizia tłumaczyła nam, że w wielu przypadkach sprawa wygląda naprawdę poważnie. Bezrobocie we Włoszech nie jest wcale male, a jako, że linie zatrudniają ok. 30 tysięcy pracowników, nagłe zwolnienia dla wielu rodzin mogłyby się okazać brzemienne w skutkach.

Dziś widzimy kolejną demonstrację. Swoich praw domagają się nie tylko pracownicy Alitalii, ale również i inni ludzie związani z komunikacją i transportem. Wykrzykiwane słowa protestu mieszają się z piknikowaniem. Jedni angażują się mocno, dla innych wydaje się to być dobrą okazją do ucięcia pogawędki ze znajomymi.

Mijając protestujących, podążamy wraz z tłumem turystów ku Koloseum. Jakkolwiek budowla jest okazała, według dzisiejszych standardów bezpieczeństwa, z pewnością nie wpuszczono by na obiekt tej wielkości aż 55 tys. widzów. A tylu właśnie zasiadało weń w czasach największej chwały. Obchodzimy budowlę dokoła, odkładając sobie wejście do środka na inną okazję. Szukamy miejsca do zjedzenia przygotowanych wcześniej kanapek; naszego dzisiejszego lunchu. Najwyższa na to pora, bo wszyscy jesteśmy głodni.

Siedząc na murku okalającym nieodległy park, zgrywam niezwykle obeznanego, tłumacząc towarzystwu wszystko to, co wyczytałem przed minutą w przewodniku.

– Czy wiecie, że to cesarz Wespazjan zbudował Koloseum w I wieku naszej ery? – zagajam. W odpowiedzi słyszę coś na kształt ogólnego „Uhm, huhm”, co odbieram jako wyraz najgłębszego zainteresowania przedstawianymi faktami. Kontynuuję więc…

Budowla powstała na miejscu ogromnego jeziora, które nieco wcześniej postanowił wykopać tu Neron. -„Uhmm?” – to Brendan, który właśnie przełyka kolejny kęs kanapki z salami i serkiem „hochlandopodobnym”.

– Dokładnie tak. A wiecie, czemu w attyce znajduje się tyle otworów? Nie wiecie. No więc, to po to, by umocować w nich słupy, mające przytrzymać płócienny dach nad trybunami. Sama widownia była zaś podzielona na sektory, w których zasiadano w zależności od pozycji społecznej i płci. A tam, naprzeciwko wejścia siadał sobie cesarz – mówię, wskazując coś dłonią, choć tak naprawdę straciłem już orientację, z której dokładnie strony się znajdujemy.

Kanapki już niemal zjedzone. Zainteresowanie moimi rewelacjami słabnie. Chyba więc pora samemu wrzucić coś na ząb. Wchłaniam dwie kromki z serkiem i sałatą, po czym ruszamy w dalszą drogę. Drobny deszczyk, który zaczął padać przed kilkoma minutami, przybiera na sile.

Rachel ma jakiś problem z nogą. My zabraliśmy ze sobą parasol, ale nasi przyjaciele zapomnieli zabezpieczyć się w podobny sposób. Jako, że w tym momencie rozpadało się już na dobre, w dalszą drogę postanawiamy ruszyć metrem. Zaliczając przesiadkę dojeżdżamy do stacji nieopodal amerykańskiej ambasady. R+B wchodzą do środka, a my urządzamy sobie nieplanowany prysznic, przez 45 minut spacerując wzdłuż najbliższej ulicy.

Celem wizyty w ambasadzie miało być doradzenie się, na jaką pomoc ze strony swego rządu mogą w razie czego liczyć Rachel i Brandon na Timorze. Najwyraźniej jednak na niewielką, gdyż nie udzielono im praktycznie żadnych informacji. Wracamy więc do metra z poczuciem dobrze niespełnionego zadania. Przemoknięci do suchej nitki, wysiadamy na stacji, która teoretycznie znajdować powinna się najbliżej naszego domku. Szybki rekonesans mówi nam, że wcale tak blisko jednak nie będzie.

– Excuse me… – zaczepiamy przechodniów.

– Ulalala! Blalalala lalala o lalallalala lalala lala – odpowiadają, machając rękoma w różne strony.

W końcu jedna pani okazuje się władać angielskim. Dodatkowo wskazuje nam prawidłową drogę. Wsiadamy do autobusu, a kierowca obiecuje powiedzieć nam, gdzie dokładnie powinniśmy wysiąść. Jedziemy więc i jedziemy. Nasze bilety są od kilkunastu minut nieważne, kiedy w końcu pula naszego zaufania zostaje wyczerpana. Wysiadamy o kilka przystanków za daleko… Zaczyna się ponowne szukanie prawidłowego kierunku. Deszcz pada już od dobrych dwóch godzin, ale dla stanu naszych ciuchów, czy butów i tak straciło to na znaczeniu. Szykuje się wieeelkie suszenie! To jednak znajduje się wciąż jeszcze jedynie w sferze naszych marzeń. Najpierw mozolnie przedzieramy się przez kolejne ulice, uzupełniamy zapasy świeżego pieczywa w ulubionym (bo i jedynym w okolicy, w którym ceny nie przyprawiają o zawrót głowy) sklepie i wtedy dopiero finalnie wspinamy się pod górę.

Wreszcie docieramy do domu. W niektórych sytuacjach możliwość zrzucenia z siebie ubrania i wzięcia gorącego prysznica jest prawdziwym szczytem marzeń. I pewnie dlatego niedługo po przyjściu do domu i wskoczeniu pod wodę, zapominamy o wszystkich trudnościach.

Witaj, Rzymie!

Środa, 17.09.2008

Dzwonek budzi mnie o 5:20. Wystarczy pierwszy dźwięk, bym wprawnym ruchem ręki powstrzymał jego dalsze zapędy. To, co wieczorem wydawało mi się oczywiste, czyli potrzeba wstania o tej porze, by spokojnie dokończyć proces pakowania bagaży i przeszukać wszystkie szafki w poszukiwaniu czegoś, co mogło ulecieć mej pamięci, a jednocześnie okazać się niezbędne podczas wyjazdu (czymkolwiek miałoby to nie być), w tym momencie wydaje mi się czystym surrealizmem. Niemal nie otwierając oczu podejmuję decyzję o porzuceniu wcześniejszego zamiaru. Przewracając się na drugi bok zasypiam.

Przeciągłe „Drrrrr” rozchodzi się ponownie o szóstej. Tym razem nie ma przebacz. Zdaję sobie z tego sprawę doskonale, więc zwlekam się z mojego wygodnego łóżka, nawet nie dopuszczając myśli, że przez następne półtora roku nie będzie mi dane tego powtórzyć.

Dokonuję porannych ablucji, wrzucam szybko coś na ząb i poddaję wirowi zadań, na które oczywiście zaczyna już brakować przespanego nad ranem czasu. Nieco na oślep wypycham plecak, którego zawartość ma posłużyć mi przez 15 kolejnych miesięcy. Nagle przypominam sobie o czymś, co automatycznie uzyskuje status priorytetu. Jako że człowiek ze mnie honorowy i dotrzymuję złożonych zobowiązań, biegnę na dwór poprzenosić drewno na opał. Obiecałem to swej rodzicielce jakiś miesiąc wcześniej. Inna rzecz, że wysiłek fizyczny znakomicie pomaga odreagować stres powodowany myślą, że na pewno o czymś zapomniałem. Rodzina zbiera się już do gromadnego odwiezienia mnie na lotnisko, kiedy wskakuję pod prysznic. W biegu niemal zbieram swoje rzeczy, gdy wskazówka zegarka zbliża się do strefy straszącej widmem spóźnienia na lot. Wsiadamy do samochodu i po 80 przejechanych kilometrach wysypujemy się na lotnisku.

Sali ze swoją częścią reprezentacji osób żegnających pojawiła się w porcie chwilę wcześniej. Wszyscy stoją w kolejce do odprawy bagażowej, do której jednak sam dołączyć jeszcze nie mogę. Okazało się, że możliwości mojego 70 litrowego Campusa są troszkę zbyt skromne, by pomieścić część cudów niewidów, którymi dziś rano postanowiła obdarować mnie mama. Reklamówkę z jadłem próbuję wciskać do plecaka na różne sposoby, pod kątem ostrym i rozwartym, w pionie i poziomie. W końcu daję za wygraną i postanawiam zajrzeć do środka, by pozbyć się kilku co mniej atrakcyjnych kąsków. Nie jest to trudne, bo większość pakunku uległa delikatnemu sprasowaniu i wygląda cokolwiek specyficznie. Wyciągamy babke piaskowa, bulki, paluszki i jeszcze kilka niezwyklych produktow spozywczych, a resztę znowu upychamy. Jessst!

Pożegnaniu towarzyszą łzy tych, których nie mamy w perspektywie zobaczyć przez cały okres naszej misji i niosące wzajemne pocieszenie słowa „Już niedługo widzimy się w Rzymie” ze strony całej reszty, która obiecała odwiedzić nas podczas formacji. Machamy do siebie na pożegnanie, by w kilkanaście minut później wzbijać się w powietrze Boeningiem 737. To jeden z jego ostatnich lotów pod szyldem Central Wings, linii mającej uzyskać w dwa tygodnie później status „świętej pamięci”.

Lot przebiega spokojnie, co wcale nie uspokaja moich myśli. Zachowując pozorny spokój tradycyjnie zwykłem umilać sobie bujanie w obłokach przypominaniem wszystkich filmów katastroficznych obejrzanych w ostatnich latach. Żeby nie było, żem pesymista do kwadratu, pojawia się i akcent optymistyczny. Tym jest rozważanie rachunku prawdopodobieństwa na szczęśliwe lądowanie pomimo awarii silnika i braku tylnej części rozerwanego przez drobną nieszczelność kadłuba.

Lądujemy na Fiumicino mięciutko. Po półgodzinnym oczekiwaniu na uruchomienie taśmy chwytamy wreszcie nasze bagaże i wychodzimy na spotkanie siostry Patrizii. Nie ma jej w holu głównym. Kanosjanki noszą specyficzne dla siebie, szare odzienie i takiego też wypatrujemy. Niezbyt owocnie. Kiedy więc jedyna siostra zakonna w zasięgu naszego pola widzenia wodzi nam przed oczyma tradycyjnym, czarnym habitem, na wszelki wypadek postanawiam podejść doń i zapytać, czy przypadkiem nie nas tak ochoczo wypatruje. „Excuse me. Are You Cannosian, sister?” – zagajam. Kobieta wyraźnie się peszy, a uciekający to w te, to we wte wzrok zdaje się wołać o pomoc przed agresorem. Przepraszam i ostrożnie wycofuję się. Zostawiając plecaki pod opieką Sali, rozszerzam zakres poszukiwań o obszar przed drzwiami głównymi. Choć siostrę Patrizię na żywo widziałem tylko raz, i to dawno, dawno temu (swoją drogą, powiedzieć że było to za lasami i górami, pasuje do sytuacji jak ulał), rozpoznaję jej fryzurę i siwe włosy natychmiast. Trochę niezręcznie witam się, podając jej dłoń, ale spoufalania się pocałunkami odechciało mi się chyba po doświadczonej przed momentem sytuacji z siostrą czarnohabitową. Wracam do holu po żonę i razem już przychodzimy do Pat. Dopiero teraz witamy się z siostrą w zgodzie z regułami włoskiej wylewności. Wskakujemy do czarnej Lancii i niesieni przestrogą siostry, że lubi docisnąć gazu, niczym Jarno Trulli, gnamy ulicami przedmieścia Rzymu.

Dzielnica, w której położony jest dom Kanosjanek, robi wrażenie. Wzgórze wyrasta na wprost Watykanu, z którego wyłania sie zachęcająco kopuła bazyliki św. Piotra. Włości sióstr, otoczone wysokim murem, stają przed nami otworem. Równo przystrzyżone trawniczki, symetrycznie wyrosłe krzaczki… Pośrodku, na górce, rozłożysty dom zbudowany w typowo śródziemnomorskim stylu. Jadąc wąską alejką wśród drzew jednocześnie chłoniemy widok, jak i zastanawiamy się nad tym, jakimi ludźmi okażą się Rachel i Brandon – młode małżeństwo ze Stanów, z którym na czas pobytu w Rzymie mamy dzielić nasz wolontariacki dom, a przez kolejny rok utrzymywać intermisyjny kontakt na Timorze. Patrycja wprowadza nas do środka, nawołując. Rachel i Brandon pojawiają się. Młodzi okazują się naprawdę sympatyczni i otwarci, co zrzuca nam z serca kamyki niepewności. Siadamy wraz z Pat w kuchni, w której dowiadujemy się o pierwszej lekcji języka Tetun, mającej czekać nas nazajutrz o 16-tej.

Z Rachel i Brandonem spędzamy na rozmowie „kuchenne popołudnie”, a po wypakowaniu bagażów i krótkiej drzemce, także i wieczór. Siedzimy w kuchni, częstując się wzajemnie spaghetti (oni) i kromkami chleba z pasztetem (my) i prowadząc międzykulturowy dialog o tym i o tamtym.

Koło 21 Sali pada do łóżka. To był naprawdę dłuuugi dzień. Ja spisuję swoje doznania i wrażenia z silnym postanowieniem czynienia tego regularniej. Pięć minut po 23 kończę swój pierwszy dzień w nowej rzeczywistości. Zmęczenie daje się we znaki, więc wpisywanie niniejszych, ostatnich słów przed zaśnięciem, przynosi nieskrywaną ulgę. Zasypiam, z ciekawością czekając kolejnego dnia.

« Older entries