Rowerem d*OO*koła Swiata!

tomasz-13 marca 2009

Bliskość targu i znajdującego się tuż za płotem sklepiku sprawia, że najpotrzebniejsze produkty zdobyć możemy w 5 minut. Wychodzę na moment, by kupić jakieś brakujące składniki, kiedy mym oczom ukazuje się gość na rowerze. Jednoślad ze wszystkich stron obładowany jest sakwami i bagażami. Widać, że z pewnością nie został przygotowany jedynie na poranną przejażdżkę. Cyklista powoli zjeżdża z górki, rozglądając się troszkę niepewnie. Patrzy na mnie badawczo. Ja na niego. W końcu uśmiechamy się szeroko i machamy do siebie.
– Witam rodaka na końcu świata! – wołam na dzień dobry.
– O, czyli to już tutaj? Myślałem, że dopiero w następnej wiosce. – odpowiada. Heh, przez chwilę nie byłem pewien czy to Ty. Ze zdjęcia na stronie kojarzę, że miałeś dłuższe włosy…
Ojj, widzę, że nie śledzimy naszego bloga na bieżąco. Nieładnie! – śmieję się, doskonale zdając sobie sprawę, że coś takiego nie byłoby możliwe w przypadku człowieka, który spędza życie w sposób podobny do Tomasza.
Przeciskamy rower przez furtkę i wchodzimy do domu. W drzwiach czeka już Sali. Uznaję, że rzeczy, które miałem dokupić, ze sklepu nie uciekną. Siadamy więc przy stole i zaczynamy rozmawiać… O tym, że Tomek jest niekłamanym, 100% fascynatem odkrywania świata, świadczyć może już choćby fakt, że w czasie pierwszych trzech, czy czterech godzin tak prozaiczne rzeczy, jak wyjście do toalety, odpoczynek, czy nawet zjedzenie czegoś w ogóle nie zaprzątają mu głowy. Gdybym tylko po każdej jego kwestii nie starał się odbić piłeczki na drugą stronę stołu, wypytywałby o Timor, jego mieszkańców, kulturę i nasze życie na misji bez przystanku. Dla dobra świata postanowiłem jednak być twardy:

– No to powiedz nam, skąd w ogóle pomysł na tak ekstremalną wyprawę? tomasz-2rzucam podstawowe pytanie, które otworzy kontener opowieści snutych przez naszego wyjątkowego gościa przez kilka kolejnych dni.

Wiesz, podróżowanie od zawsze było tym, co uwielbiałem robić. Jeśli chodzi konkretnie o rower, zaczęło się od wyprawy na Nordkapp. Wizja dotarcia na najbardziej wysunięty na północ przylądek Europy budziła emocje. Sposobność nadarzyła się, gdy para znajomych rozplanowała sobie taki wyjazd. Powiedzieli, że jeśli pojadę z nimi, podarują mi nowiusieńkie sakwy na rower. W związku z taaaką propozycją, cóż było robić? Pojechałem! – śmieje się Tomek.
– Przed tamtym wyjazdem nie byłem wielkim fanem rowerów. Owszem, lubiłem sobie pojeździć, ale o tym, jak ogromną frajdę mi to sprawia, przekonałem się dopiero w Norwegii. To był trudny czas – w połowie podróży brakło nam pieniędzy i zmuszeni byliśmy do zbierania plastikowych butelek, by zarobić na drogę powrotną. Ale tamte trudności pokazały też, że nie ma sytuacji beznadziejnych. Zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie problemu – dodaje.
Przed ruszeniem w obecną podróż przez dwa lata pracowałem w Anglii. Kilkukrotnie zmieniałem miejscowości. Prowadząc jednak własną działalność, miałem komfort imania się jednego fachu. Zawsze zajmowałem się elektryką. Przez cały okres pracy towarzyszyła mi przewodnia myśl: „Odkryć świat na dwóch kółkach”. Szperałem po sieci, godzinami siedząc przed serwisami i forami dla rowerzystów. Poszerzałem wiedzę na temat sprzętu, ale samej trasy nie chciałem dokładnie planować. Uznałem, że zaniesie mnie dokładnie tam, gdzie powinno. No i pewnego dnia nosić zaczęło. Wraz z dziewczyną zza zachodniej granicy, którą poznałem dzięki serwisowi kojarzącemu podróżników, ruszyliśmy na południe kontynentu. Przez Czechy, południowo – wschodni kawałek Niemiec, Austrię, Słowenię, Włochy i Francję dotarłem do Hiszpanii. Pech tomasz-3chciał, że w kraksie złamałem obojczyk. Chcąc kontynuować podróż, zmuszony byłem przez trzy tygodnie tkwić na polu namiotowym, odliczając dni do momentu, kiedy mógł będę ruszyć dalej. Gdy moment ten W KOŃCU nastąpił, przycisnąłem pedały dwa razy mocniej. Miałem masę energii, zapału i dojrzałej przez te 21 dni motywacji. Śmigałem po grubo ponad sto kilometrów dziennie. Aż w końcu… Europa „się skończyła”.


Drogi moja i koleżanki rozeszły się już wcześniej, toteż w tym momencie nie musiałem zbyt długo głowić się nad tym, jaki krok powinien być tym następnym. O Ameryce Południowej wiedziałem podówczas niewiele więcej nad to, że jest. Czułem jednak, że „swojskiego” Starego Kontynentu jest mi za dużo i najwyższa już pora, by zakosztować prawdziwej egzotyki.

Poleciałem wprost do Argentyny. Nikogo tu nie znałem. Nie wiedziałem, jakie są normy kulturowe. Na co zwracać szczególną uwagę. Co mogę, a czego nie. Odczuwało się, że świat po tej stronie globu wygląda i funkcjonuje inaczej. Na dodatek, drugiego dnia skradziono mi rower! Pomyślałem wówczas: „O, choroba. W co ja się wpakowałem!? Chyba przyjdzie mi wrócić do domu prędzej, niż to sobie wyobrażałem”. Ale wkrótce po tym wszystko zaczęło się jakoś układać. Dzięki pomocy świetnych ludzi kupiłem nowy sprzęt, ruszyłem w drogę i przez następne kilkanaście miesięcy cieszyłem się odkrywaniem obu Ameryk.


Sali, dotąd głównie przysłuchująca się naszej rozmowie z kuchni (co jest tomasz-6tym łatwiejsze, że to pierwsze pomieszczenie po wejściu do domu), przynosi posiłek. Kiedy jemy, Tomek wyciąga z plecaka kartkę, śmiejąc się, że ma do nas nie mniej pytań, niż my do niego. Na zwitku wypunktował co najmniej 20 kwestii. Na jakiś czas role się więc odwracają. Odpowiadamy na tyle, na ile jest to w naszych kompetencjach po 3 miesiącach timorskiego życia. Resztę dopowie wkrótce Dagmara, a jeszcze później mieszkająca tu od 10 lat Inge; „głowa” CTID.
Tomek w skrócie streszcza nam swoją drogę przez glob, opisując kolejne kraje, które odwiedzał: – Argentyna jest ogromna. Przez środek kraju biegnie autostrada, którą możesz jechać całymi dniami bez perspektyw na jej pokonanie. Najciekawsze jest oczywiście to, co z boku. Osady, wioski, małe miasteczka. Ludzie i ich problemy. Co najbardziej charakteryzuje ten kraj w moich oczach? Gigantyczne farmy i pola. Wielkie, że nie widać ich końca po horyzont. Farmerzy w Argentynie są grupą posiadającą ogromne wpływy. Można śmiało stwierdzić, że to oni trzęsą krajem. Argentyńczycy jedzą mnóstwo mięsa. Jeśli jesteś wegetarianinem, to może być trudne doświadczenie. Nie ma przebacz. Mięso je się tam wszędzie i z każdej okazji.


Następne było Chile. Fantastyczne góry, przyroda. Ciągnąca się przez wiele kilometrów pustynia… Boliwia i Peru to dwa państwa, w których spotkało mnie mnóstwo przygód. Kilkukrotnie takich, których nie chciałbym pewnie powtórzyć. Kraje są przepiękne. Mieszka tam wielu wspaniałych ludzi, ale też czyha sporo niebezpieczeństw. W górach Peru wielu ludzi nie „żyje”, a jedynie wegetuje. Stąd częste rabunki, przemoc, wewnętrzne walki itd. Ekwador to niezwykłe tradycje, wyjątkowa kultura. Kolumbia, pomimo złej sławy w świecie (kartele narkotykowe), okazała się wspaniałym krajem – jednym z tych, które będę do końca życia wspominał z radością i rozrzewnieniem w sercu. Przede wszystkim ze względu na ludzi. Najwięcej kontaktów via mail utrzymuję właśnie z Kolumbijczykami.
Wenezuela zachwyca urodą kobiet chyba nawet bardziej, niż fantastycznych wodospadów. Ma swój własny nieuchwytny klimat. Gujana, Surinam to państwa małe, ale bardzo zróżnicowane. Pod wieloma względami specyficzne i ciekawe. Trinidad i Tobago mógłby służyć Timorowi za przykład rozwoju. Kraj, w którym żyje również niewiele ponad milion mieszkańców, do niedawna był biedny i zacofany. Odkrycie i rozpoczęcie eksploatacji naturalnych złóż sprawiło, że w ciągu kilku lat sytuacja zmieniła się diametralnie! Gujana Francuska stanowi wyjątkowe miejsce dzięki swemu położeniu – praktycznie na równiku. Francuzi wybudowali tu stację kosmiczną, z której wypuszczają satelity. Dzięki temu, że droga na orbitę okołoziemską jest stąd najkrótsza (na przeraźliwie drogim paliwie kosmicznym można dzięki temu zaoszczędzić nawet 1/3 kosztów!), do ich drzwi pukają agencje kosmiczne całego świata. Wielka Brazylia jednocześnie szokuje i zachwyca swą kulturą. Otwartą, bezpruderyjną. Tętniącą życiem, radością i rytmami nie milknącej nigdy muzyki.


Panama cieszy oko nieskażoną przyrodą. Przynajmniej w tych miejscach, do których można dotrzeć, nie narażając się dzikim Indianom i jeszcze dzikszym szmuglerom narkotyków. Być może z wierzchu to raj, ale z pewnością jest mnóstwo bezpieczniejszych zakątków na świecie. Kostaryka, Nikaragua, Gwatemala to krainy wulkanów. Część z nich jest czynna, a przejeżdżanie w pobliżu dostarcza niezapomnianych wrażeń. W Salwadorze zadziwiały mnie interesujące preferencje kulinarne (np. pieczenie pancerników) Równie egzotyczny był Honduras. W Belize spędziłem tydzień czekając na rozmowę z konsulem, by otrzymać wizę do USA. Później był Meksyk – kraj, w którym niezmierzoną rolę odgrywają tradycje. Niezwykle zróżnicowany w zależności od regionu. Już samo Mexico City, największe miasto świata, liczące 22-26 mln mieszkańców (tak duża rozbieżność bierze się z faktu, że nikt nie jest w stanie zliczyć, ilu ludzi mieszka w rozrastających się stale slumsach), ma mnóstwo różnych obliczy. A przecież to tylko pewien wycinek z całości!


Stany były następne. Zdawałoby się, że o USA powiedziano i napisano już wszystko, a jednak w tym ogromnym kraju wciąż znaleźć można mnóstwo zaskakujących miejsc. Spotkać ludzi, którzy realizują swoją wizję życia w najbardziej osobliwy sposób. Dla przykładu, w Teksasie poznać było mi dane fantastyczną, wielodzietną rodzinkę, która mieszka na uboczu. Z dala od wielkiego świata prowadzi żywot prosty niczym w XIX w. W Nowym Jorku zatrzymałem się u kubańskich imigrantów, w kwestii doświadczenia ducha wielokulturowości miasta czerpiąc z tej wizyty coś niemożliwego do opisania słowami. Fantastyczna sprawa.


Docierając do Kanady, mogłem poczuć się trochę, jak w domu. Po pierwsze – niegdyś przez trzy miesiące podróżowałem po tym kraju. Po drugie – mieszka tam mój brat. Kanadyjska objazdówka stanowiła więc poniekąd chwilę wytchnienia przed wyruszeniem do kolejnych, bardziej egzotycznych miejsc.
W połowie 2008 r. moi rodzice obchodzili 50 rocznicę ślubu. Chcieli, bym uczestniczył w ich święcie, więc zjechałem do Polski. Pobyt w ojczyźnie rozciągnął się na 3 miesiące. Tak długo przede wszystkim z racji oczekiwania na przyznanie mi australijskiej wizy.


Stary towarzysz podróży po przejechaniu obu Ameryk uległ „drobnemu” zużyciu. Nie było sensu brać go ze sobą na największą wyspę świata. Tym bardziej, że ta rysowała się jako spore wyzwanie dla sprzętu. Wyleciałem więc z Polski bez roweru. Znowu zresztą – podobnie jak było to niegdyś z Argentyną – na „wariackich papierach”. Nie orientując się za bardzo ani w tym, gdzie spędzę nadchodzącą noc, ani jak będą wyglądały kolejne „punkty programu” zatytułowanego *Australia*.


W krainie kangurów spędziłem cztery miesiące. Przedzieranie się Stuart Highway – jedyną drogą pozwalającą na pokonanie kontynentu w poprzek, było ekstremum samym w sobie. 2674 km z Port Augusta do Darwin, gdy na całej trasie znajduje się jedynie kilka miasteczek, wymaga mocnego sprzętu i zostawienia kawałka zdrowia na drodze. W Australii wielokrotnie cieszyłem się ze spotkań z rodakami. Polonia jest tam liczna i bardzo dobrze zorganizowana. To były super momenty.


No i w końcu wylądowałem tutaj. Na lotnisku w Dili. Dokładnie przed czterema dniami.
– Podoba mi się Timor, wiecie?
– Tomek rzuca nagle, nie starając się nawet powstrzymać promiennego uśmiechu, który z tymi słowami wykwita na jego twarzy. – Tu jest jakoś tak inaczej… Ale naprawdę fajnie! – dodaje.
No właśnie. Powiedz, co szczególnie Cię zaskakuje? – pytam. Bardzo mnie to ciekawi. Wymiana wrażeń z kimś wywodzącym się z tej samej kultury to z natury rzeczy zupełnie inna bajka, niż rozmowy z Australijczykami.
Ludzie są świetni. Ciekawi odmienności. Weseli. Cieszą się na widok „kogoś innego” i nieustannie pozdrawiają. Dzieciaki ganiają za rowerem próbując dotrzymać towarzystwa. Kiedy szukałem miejsc, by rozbić namiot poprzednimi wieczorami, miejscowi całymi stadkami chodzili ze mną, doradzając, pomagając. Widać, że czuli się odpowiedzialni. Bardzo zaangażowani!

♠ ♠ ♠

Jeszcze przed dotarciem Tomasza do Baucau pomyśleliśmy z Sali, że świetną sprawą mogłoby być przedstawienie go naszym uczennicom i ewentualne zorganizowanie prezentacji zdjęć z podróży. Dziewczyny z pewnością nigdy dotąd nie słyszały o kimś, kto realizowałby się w podobny sposób i nie mieliśmy wątpliwości, że byłoby to dla nich niezwykłe doświadczenie. Wieczorem z pewną dozą nieśmiałości przedstawiamy pomysł naszemu gościowi, pytając o opinię.

Wow! Super! Pewnie, że chcę! – odpowiada od razu.

Ale wiesz. Mamy około 100 uczennic i to są same dziewczyny. Zastanów się dwa razy, czy aby na pewno to dobry pomysł!? – prowokuję trochę, mówiąc tonem udawanej przestrogi.

Podczas prezentacji w szkole - Tomek i podejmujaca sie roli tlumaczki polsko-angielsko-tetumskiej Dagmara.

Podczas prezentacji w szkole - Tomek i podejmujaca sie roli tlumaczki polsko- angielsko- tetumskiej, Dagmara.

A nie, nie. To w takim razie nie… – zaczyna Tomek, by po dwóch sekundach dodać – To co? Idziemy teraz, czy za chwilę?!

♠ ♠ ♠

Siostra Candida jest postacią podróżnika urzeczona, jednocześnie nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Wcześniej pokrótce mówiłem jej o nim po angielsku. Dziś Dagmara dopowiada szczegóły w tetum. Najwyraźniej jednak żaden język świata nie jest w stanie sprawić, by – blokowany typowymi wątpliwościami – przekaz dotarł doń w pełni:
Jak to? Rowerem? Przez całą kulę ziemską? Ale jak?! A gdzie śpi, a jak żyje? – zastanawia się s. Candy. Wzruszamy na to z Dagą ramionami, uśmiechając się do siebie nawzajem.

Rozpoczęcie spotkania ustalamy na 19:30

♠ ♠ ♠

Dziś rano Sali wyjechała do Dili i spędzi tam kilka kolejnych dni. Wraz z Dagmarą szykujemy więc salę do prezentacji. Tomasz przyprowadza rower, rozkłada namiot, wyciąga na zewnątrz poszczególne elementy wyposażenia. My przygotowujemy ekran, projektor, laptopa. Przesuwamy stoliki. Sprawdzamy mikrofon i optymalne ustawienie aparatu, mającego służyć dziś wieczór za substytut kamery. Gdy wszystko jest już dopięte, zaczynają się schodzić dziewczyny.
Prezentacja trwa ponad dwie godziny i co rusz budzi w naszych studentkach reakcje zdumienia, zaciekawienia, a czasem wręcz niedowierzania. Najwyraźniej w wielu głowach tego wieczoru pojawiły się kwestie, które wcześniej wyartykułować starała się s. Candida. Wątpliwości z jednego, wspólnego katalogu, zatytułowanego: „Ale jak to?”
Część studentek, podobnie zresztą jak i sióstr, zostaje w sali jeszcze przez dłuższy czas po pokazie. Wypytują o szczegóły:

Kiedy zamierzasz wrócić do domu? – pyta Felicjana, dziewczyna tomasz-5pomagająca nam podczas zajęć w tłumaczeniu z angielskiego na tetum.

Nie wiem dokładnie. Nie planuję. Daję zdarzeniom szansę toczyć się własną drogą. Będę jechał, dopóki starczy mi na to środków. Jeśli zacisnę pasa, objechanie Azji (myślę m.in. o Indonezji, Chinach, Tybecie, Indiach, Iranie) może zająć mi jakieś dwa lata. Marzę też o Afryce. Chciałbym objechać chociaż jej część.


Dziewczyny radzą, na które miejsca na Timorze Tom powinien szczególnie uważać. Mówią, gdzie trasa może przyszykować mu nieprzyjemne niespodzianki. Ustawiają się do pamiątkowych zdjęć i raz po raz obiecują modlitwę o bezpieczną podróż po ich kraju. Tomasz wygląda na bardzo zadowolonego.

– Stary, jeszcze nigdy nie przemawiałem do tak wielu kobiet! – mówi z radością kiedy wracamy do domu.
– No popatrz. W takim razie Baucau chyba całkiem miło zapadnie w Twojej pamięci?
– O, bez dwóch zdań! Bez dwóch zdań!

♠ ♠ ♠

W sobotni poranek, po trzech dniach pobytu u nas, przepełnionych całymi godzinami niezwykłych opowieści i zwyczajnie fajnych rozmów, Tomek zapina swoje sakwy, dogląda detali w rowerze i obierając kurs na wschodni kraniec wyspy, rusza w dal, kontynuując swój passiar boot. Jako, że w czasie pory deszczowej drogi na południu są z reguły nieprzejezdne, podejrzewa, iż trasa jego powrotu ponownie prowadzić będzie przez Baucau.

Ostatecznie nie dane nam jednak posłuchać opowieści o Timorze widzianym oczami Tomasza. Znajdując alternatywną trasę powrotu, 18 marca po raz drugi mija on Dili i udaje się w kierunku granicy z indonezyjską częścią Timoru.

Tom! Od całej naszej trójki, na dalszą Twą wędrówkę po świecie życzymy jak najszerszych dróg! Trzymaj się i do ponownego spotkania!

K.

Próbując zrozumieć Timor

2 marca 2009

Powietrze tego poniedziałkowego poranka jest rześkie i świeże. Idealne na podróż. Eganowie wyjeżdżają na swych wypożyczonych skuterach (Najęcie jednośladu w Dili to koszt rzędu $20-30 na dobę. Skutery taniej, motocykle drożej) tuż po świcie. Tak, by spokojnie zdążyć na popołudniowe zajęcia w swej szkole. Wyjeżdżają i… wracają. Jeszcze przed opuszczeniem miasta okazuje się, że opona w jednym z pojazdów uległa przebiciu. Zaczyna się szukanie mechanika. Usilne, bo jedyny oficjalny zakład w miasteczku otwierają później. Na dobry początek pomoc oferują więc miejscowe chłopaki. Kleją dętkę swymi „tradycyjnymi” sposobami. Ku ogólnemu zdziwieniu dziury są aż cztery. Najwyraźniej nie jest to dziełem przypadku. Zdarzało się wcześniej dość często, że koła motocykli pozostawianych przez obcokrajowców bywały traktowane nożem. R&B co prawda trzymali swoje motory w konwencie, niemniej raz czy dwa pozostawili je przed naszą furtką. Najwyraźniej wystarczyło.

To zdarzenie zdaje się ciekawie odzwierciedlać swoistą ambiwalencję odczuć Timorczyków względem białych przybyszy z „dalekich krain”. Idąc po ulicy nieustannie witają cię uśmiechy. „How are You, mister?” to z reguły jedyne słowa po angielsku, które lokalne dzieciaki są w stanie wypowiedzieć. Pomimo to, ze swej wiedzy korzystają przy każdej nadarzającej się okazji. „Botardi, senhor!” – to z kolei od dorosłych. Do niezwykle częstych należą widoki zmęczonych, porytych zmarszczkami twarzy starszych ludzi, którzy zdają się szukać choćby najmniejszego kontaktu wzrokowego. Osób, które pozdrowione, rozkwitają promiennym (co z tego, że często pozbawionym większości zębów) uśmiechem. Nieraz idąc po ulicy doświadczam uczucia pewnej niezręczności. Rzecz jasna, nie mogę zawsze i wszędzie pozdrawiać ludzi jako pierwszy. Musiałbym mieć do tego oczy wokół głowy, a na dodatek nie skupiać się już na niczym innym. Kiedy jednak stara kobieta, uginająca się nie tylko pod wpływem wieku, ale i obładowania ciężkimi tobołkami przystaje po to jedynie, by powiedzieć do ciebie uniżenie: „Dzień dobry, proszę pana”, można się poczuć dość głupio.

Portugalskiemu „Panu” trudno było powiedzieć coś wprost. Portugalski „Pan” miał nie tylko władzę i broń. Miał on przede wszystkim niepodważalną niczym aurę wspaniałości. Przybył zza wielu wód. Przywiódł ze sobą wspaniałe statki, nieznane technologie i ogromną wiedzę. Dzięki temu mógł liczyć na niekłamany podziw i szacunek. Większość miejscowych, szczególnie tych starszych, nawet dzisiaj nie jest w stanie powiedzieć czegokolwiek o świecie poza Timorem. Ba! W wielu przypadkach nawet poza własną wioską! Nietrudno więc wyobrazić sobie, jak wielkim respektem musieli cieszyć się kolonizatorzy przed czterystu pięćdziesięciu, dwustu, czy nawet przed trzydziestu laty.

Równolegle, w ciągu niemalże pięciu wieków okupacji nieustannie rosło w Timorczykach poczucie braku własnej wartości. Mus służenia białym i podporządkowania im życia na własnej przecież ziemi budził wewnętrzne opory. Przybysze z Europy nie byli aniołami. Nadużycia dokonywane nagminnie na mieszkańcach wyspy bynajmniej nie niosły za sobą wzrostu sympatii. Ludzie chcieli się mścić, ale wiedzieli, że nie mają ku temu wystarczającej siły. W tym momencie jedyną opcją odwetu było działanie z ukrycia. Wyrządzenie szkody tak, by nikt nie wykrył, że jest ona moim dziełem. Użądlenie wroga wtedy, kiedy śpi, by było już po wszystkim, gdy przyjdzie mu się ocknąć. Elementy mentalności, które zakorzeniały się przez te kilkaset lat nie mogą zniknąć niczym za machnięciem różdżki; od razu. Stąd też trudno dziwić się istnieniu podobnych sytuacji, jak ta, która właśnie dotknęła naszych znajomych. Jako biali jesteśmy kojarzeni albo z Australią (która też ma niejeden grzech przeciw Timorowi na koncie), albo z Portugalią właśnie. I będąc witanymi wylewnymi uśmiechami z jednej strony, spodziewać możemy się usłyszenia niezbyt miłych opinii z drugiej.

Łatki trzymają koło przy życiu. Jako tako. Nie chcąc ryzykować przejechania 120 km z dętką wyglądającą jak twarz Frankensteina, R&B proszą o pomoc Salwadora. Ten zabiera skuter do warsztatu nieco bardziej zaprawionego w bojach znajomego. Wykonuje on pracę perfekcyjnie, licząc za nią ledwie 3 dolary. Po paru godzinach para ponownie jest w drodze. Na miejsce dociera bez przeszkód. Wieczorem otrzymujemy od nich wiadomość, że na trasie, zaledwie 20 km od Baucau, natknęli się na… wyczekiwanego przez nas podróżnika – rowerzystę z Polski!

K.

Ty chcieć, ty grać!

turniej-salezjanie-128 lutego 2009

Na weekend przyjeżdżają do nas Rachel i Branden. Z racji wzrostu, 202-centymetrowy Amerykanin tuż po przyjeździe na wyspę wpadł w oko trenerowi jednej z dilijskich drużyn koszykarskich. Siedzimy na werandzie, popijając piwko niczym za starych, dobrych „czasów rzymskich” (jakkolwiek – co istotne – nie musząc już czynić tego w konspiracji), a Branden opowiada o swym pierwszym spotkaniu z coachem.

„Pewnego dnia idę sobie ulicą, kiedy nagle dobiega mnie głos z przeciwległego chodnika…” – zaczyna.

– Dzień dobry, jak się masz?

– Dzień dobry. Dobrze, dzięki.

– Ty duży. Ty grać koszykówka?

– Taa, owszem. Od czasu do czasu.

– My mieć drużyna. My jeździć dużo Timor. Ty chcieć, ty grać!

Jak się okazuje, Branden nie zastanawiać się długo, gdyż „chcieć” i to bardzo. Na dodatek całkiem nieźle „potrafić”, efektem czego jego codzienne wolontariackie działania z miejsca ubogacają się o wieczorne rozgrywki na miejscowym boisku. Ten weekend jest wyjątkowy. Drużyna gra właśnie po raz pierwszy poza Dili. Cały skład przybył do Baucau, by wziąć udział w międzymiastowym turnieju organizowanym przez ojców Salezjanów.

Tym, co niewątpliwie Salezjanom trzeba oddać, jest ich sprawność turniej-salezjanie-2organizacyjna. W całym mieście żadna inna instytucja – czy to kościelna, czy tym bardziej świecka, nie jest w stanie konkurować z nimi pod względem liczby organizowanych koncertów, imprez plenerowych, czy właśnie turniejów sportowych. Jeśli na horyzoncie zamigoce wydarzenie mające w założeniu zgromadzić więcej niż 100 osób, nie trzeba nawet pytać. I tak wiadomo, że odbędzie się właśnie na ich terenie. Co warte zaznaczenia, tylko jeden z pracujących tu księży (o. Palomo z Filipin) nie jest rdzennym mieszkańcem wyspy.

Wydarzenie gromadzi kilkanaście drużyn z różnych regionów kraju. Od chłopaków z Los Palos po kilka składów ze stolicy. Co ciekawe, poziom meczów stoi na całkiem wysokim poziomie. Maleńcy Timorczycy, na co dzień ospali i anemiczni, na boisku śmigają niczym zwrotne samolociki. I chociaż konkurencja z drużyną Narodów Zjednoczonych oglądana z boku przypominać może pojedynek „Synowie versus Ojcowie”, trudno odmówić autochtonom waleczności i zaangażowania. A w części przypadków także i talentu.

sedziowieInaczej jest już z sędziami. Chłopaki pod 40-tkę zasad gry w kosza uczyli się pewnie wiele lat temu i najwyraźniej sporo uleciało im od tamtej pory z pamięci. Notoryczne odgwizdywanie wyimaginowanych kroków i gubienie się we własnych decyzjach sprawiają, że częściej zamiast utrzymywać porządek w grze, zwyczajnie przeszkadzają.

Turniej najwyraźniej stanowi jednak miłe oderwanie się od szarej rzeczywistości. Zarówno dla grających, jak i dla dość tłumnie zgromadzonej gawiedzi. Kibice zebrani wzdłuż linii boiska żywo dopingują; oklaskują, wołają i gwiżdżą. Każda strata piłki, lub kiepsko przeprowadzona akcja spotyka się z buczeniem, bądź stadnym wybuchem śmiechu. Jest tłoczno, gwarno, kolorowo. Widać, że dzisiaj to tutaj właśnie znajduje się centrum miasta!

Drużyna Brandena, pomimo jego skutecznej gry, zostaje rozbita przez UN’owców. Większość zawodników idzie rozpaczać do chatki rodziny trenera, która zapewni im gościnę i nocleg na dzisiejszą noc. Branden i Rachel spędzają ten czas u nas.

K.

« Older entries